Mamy także w Polsce opozycję, która ciska na Niemcy gromy i oskarża je niemalże o prowadzenie wobec sąsiadów polityki neokolonialnej. Gdy jednak ta opozycja była u władzy, jej osiągnięcia w relacjach z Berlinem były równie mizerne.

Rządowi przydałby się kubeł zimnej wody. A opozycji – wiaderko wody ciepłej.

Współczesne stosunki z Niemcami wymagają spojrzenia przyjaznego, ale rozsądnego. Powinniśmy wyjść z okopów II wojny światowej, ale nie musimy od razu tańczyć w rytm bawarskich przyśpiewek. Nie oderwiemy się od mrocznej historii naszych narodów, nie usuniemy nigdy ze zbiorowej pamięci Auschwitz, Pawiaka, powstania warszawskiego, lecz nie możemy także zapominać, iż jesteśmy dziś sojusznikami w NATO, partnerami w Unii Europejskiej, a wzrost gospodarczy w Polsce zależy w dużej mierze od tego, co dzieje się w gospodarce niemieckiej.

Dotychczas to my potrzebowaliśmy pomocy Niemiec. Berlin wspierał nasze starania o wejście do UE, a potem – poprzez unijne fundusze – w ogromnej mierze finansował nasze inwestycje. Ta kroplówka niestety wkrótce się skończy, bo najbogatsze państwa Unii nie zamierzają dotować w nieskończoność nowych członków. Jednak Niemcy potrzebują dziś także Polski. Angela Merkel jest coraz bardziej osamotniona w Europie. Trudno znaleźć na Starym Kontynencie kraj, który miałby gorszą prasę: Berlin jest oskarżany o próbę sterowania całą europejską gospodarką, a pani kanclerz została znienawidzona przez Greków i Portugalczyków, gdy zaczęła im wypominać, że za mało pracują oraz biorą za dużo urlopów. Niemcom nie pomogła także zaskakująca wstrzemięźliwość w sprawie interwencji w Libii. Nic dziwnego, że Guido Westerwelle usprawiedliwia się, powtarzając, iż w tym przypadku Polska postąpiła tak samo.

Wizja polsko-niemieckiego tandemu, który nadawałby ton Unii Europejskiej, jest wciąż utopijna. Ale Niemcy przestały już być państwem, które Polacy muszą albo bezwarunkowo kochać, albo nienawidzić. I to jest bodaj największe osiągnięcie  w naszych stosunkach po 1989 roku.