Po ludzku można się cieszyć, że korespondent "Gazety Wyborczej" i działacz Związku Polaków na Białorusi nie trafi do kolonii karnej w towarzystwo kryminalistów, jak to się przytrafiło kontrkandydatowi Łukaszenki w grudniowych wyborach Andrejowi Sannikauowi. Zwłaszcza że chyba wszyscy byli przekonani, iż Poczobut dostanie wyrok bez zawieszenia i na wolność jeszcze długo nie wyjdzie.
Zawieszenie wyroku nie może przesłonić jego treści. Oburzającej i nie do przyjęcia. Poczobut został skazany na trzy lata więzienia za zniesławienie głowy państwa, czyli podkreślanie, że Łukaszenko włada niezgodnie z konstytucją. Wobec polityka, który jest prezydentem od 17 lat dzięki referendum i wyborom uważanym za fałszowane, nie jest to teza zaskakująca. Łukaszenko chwalił się zresztą fałszowaniem wyników wyborów (na swoją niekorzyść oczywiście, by nie wyszło, że wszyscy go kochają).
Zapewne bez nacisków zagranicznych w sprawie Andrzeja Poczobuta zawieszenia wyroku by nie było.
W obronie działacza ZPB, w obronie obywatela Białorusi, Polaka, dziennikarza wystąpiła z wielką determinacją jego macierzysta redakcja, która niemal dzień w dzień przypominała o nim na pierwszej stronie. Wsparły ją inne media, nie tylko w Polsce, oraz masa polityków, z Barackiem Obamą włącznie. Bez tego wszystkiego Poczobut siedziałby już pewnie w kolonii karnej. To ważna nauka na przyszłość: o prześladowanych nie można zapominać, nawet jeśli czytelnikom, widzom, przechodniom wydaje się to już nudne ("Co? Znowu ten Poczobut?").
Andrzej Poczobut okazał się dzielnym człowiekiem, nielękającym się konsekwencji walki w imię wolności słowa i demokracji. Nie jest jedyny na Białorusi. Ci wszyscy odważni politycy, działacze, dziennikarze, intelektualiści i robotnicy, Białorusini i przedstawiciele mniejszości narodowych są nadzieją dla tego kraju. Nawet Łukaszenko nie jest wieczny.