O pułku odpowiedzialnym za bezpieczne wożenie najważniejszych osób w państwie wiemy dziś już sporo: był źle szkolony, źle nadzorowany, dopuszczano się w nim ordynarnych fałszerstw.
To co się działo nie było przyczyną, lecz skutkiem poważniejszego zjawiska dotyczącego całej polskiej armii. Polscy dowódcy niestety mają połamane kręgosłupy. Od lat nie potrafią mówić prawdy politykom i swoim cywilnym przełożonym. Nie chodzi o podważanie cywilnej kontroli nad armią, ale o elementarną uczciwość. O stwierdzenie, kiedy trzeba: „Panie ministrze tego rozkazu nie da się wykonać. Może mnie pan za to zdegradować, ale po prostu się nie da".
Zamiast tego wojskowi pudrowali rzeczywistość, a ministrowie udawali, że w to wierzą. I jakoś się kręciło. I po katastrofie CASY, i wtedy, gdy okazało się, że wzięliśmy odpowiedzialność za prowincję Ghazni, choć nie mamy dość wojska by utrzymać tam porządek. Takie samo pudrowanie było po tragedii prezydenckiego tupolewa. Słyszeliśmy o dobrym przygotowaniu, o przestrzeganiu procedur. Tyle, że w końcu ukazał się raport komisji Millera i dłużej kłamać się nie dało.
Jednak dymisje i rozwiązanie jednostki to za mało. Trzeba zmienić relacje między wojskowymi a politykami. Być może należy zacząć od powiedzenia całej prawdy o armii, zamiast chwalenia się się pasmem sukcesów, jak to robił ostatnio Bogdan Klich.
Zaniedbania trwają od dawna, co nie znaczy, że rząd Tuska ma prawo do dobrego samopoczucia, skoro po czterech u władzy latach musi w nagłym trybie dymisjonować i rozwiązywać. Pamiętajmy, że 36. pułk był elitarny. Co dzieje się w innych?