Takich interwencji było w ostatnich latach trzy: w Libii, Mali i Republice Środkowoafrykańskiej. Francuzi byli też gotowi uderzyć na Syrię; to Amerykanie w ostatnim momencie stchórzyli.
Początkowo u boku Francuzów stali Brytyjczycy, ale szybko Izba Gmin uznała, że to zbyt ryzykowny biznes. W Londynie mają teraz inne zajęcie: rozstrzygnąć egzystencjalne pytanie, czy Zjednoczone Królestwo chce należeć do Unii, czy nie.
Z Niemcami jest pod tym względem jeszcze gorzej. Armia naszego zachodniego sąsiada od lat otrzymuje nieporównanie mniej funduszy od francuskiej i brytyjskiej i stąd jej potencjał jest nieporównanie gorszy. Berlin nie zamierza też wyprowadzić żołnierzy z koszar i zerwać z powojennym pacyfizmem.
Przewartościowanie użyteczności europejskich sojuszników, jakiego dokonano w Białym Domu, to ważny sygnał także dla Polski. Wobec strategicznej decyzji Baracka Obamy o ograniczeniu obecności wojskowej USA w Europie na rzecz Azji, nasz kraj musi przecież myśleć o zabezpieczeniu się dodatkowym aliansem poza tym z Waszyngtonem. Chodzi z jednej strony o budowę wspólnych oddziałów i systemów dowodzenia w Europie a z drugiej integrację naszego przemysłu zbrojeniowego z silnymi, zagranicznymi partnerami w ramach wielkich zamówień na okręty, systemy obrony powietrznej i helikoptery, jakie rozpisał MON. Amerykanie już wiedzą, kto powinien być takim partnerem w Unii. Nasz wybór powinien być podobny.