W dodatku, jak piszemy dziś w „Rzeczpospolitej", w szeregach mniejszych partii pojawia się coraz większy niepokój. Do kongresu zjednoczeniowego pozostało tylko kilka dni, tymczasem ani Polska Razem Jarosława Gowina, ani Solidarna Polska Zbigniewa Ziobry nie dysponują żadnymi konkretnymi propozycjami współpracy na piśmie.
Nie można więc wykluczyć, że partia Kaczyńskiego po prostu obrała taką wojenną taktykę. Wszak zdesperowane i podstawione pod ścianą partie Ziobry i Gowina muszą przyjąć wszystkie propozycje, jakie złoży im PiS. Zjednoczenie to dla nich jedyna szansa na przetrwanie.
Być może PiS kieruje się chłodną kalkulacją. Wszak celem zjednoczenia nie jest przyjmowanie na pokład jakichś supercennych i popularnych twarzy. Na politykach od Ziobry czy Gowina Prawo i Sprawiedliwość może zyskać dwa, cztery punkty procentowe. W zjednoczeniu nie chodzi więc o to, by Solidarną Polskę czy Polskę Razem mieć za sobą, lecz o to, by nie mieć ich przeciwko sobie. Ostatnie wybory wyraźnie pokazały, że obie te partie mogą odebrać PiS około 7 proc. głosów. Prawo i Sprawiedliwość tej całej puli rzecz jasna nie dostanie, lecz woli, by przy kolejnych głosowaniach wyborcy nie mieli alternatywy. Skoro PiS już musi się pogodzić z obecnością Janusza Korwin-Mikkego na scenie politycznej, może przynajmniej unieszkodliwić Ziobrę i Gowina.
Dlatego mające nastąpić w efekcie afery taśmowej „zjednoczenie prawicy" nie jest w istocie łączeniem rozmaitych walorów, lecz realizacją starego planu Jarosława Kaczyńskiego. A ten plan to nic innego jak monopol PiS na prawicy.
Na razie niewiele więc wskazuje na to, by zjednoczenie miało przynieść jakościową zmianę, bo też i w PiS żadna jakościowa zmiana nie zaszła. No chyba że Jarosław Kaczyński przeszedł duchową przemianę, przemyślał strategię i gruntownie zmieni postępowanie. Bo dotąd jego partia była raczej znana z tego, że gubi indywidualności i kłóci się z kolejnymi środowiskami, a nie z tego, że świeci przykładem wzorowej współpracy.