Dotąd w Parlamencie Europejskim, jak żartowano, rządziła nie lewica, nie prawica, lecz d'Hondt – metoda dzielenia stanowisk, wpływów, a nawet czasów wystąpień proporcjonalnie do wielkości frakcji. Choć więksi mieli i tak więcej szans, mniejsze grupy miały przynajmniej zarezerwowany pewien parytet.
Od tej zasady odeszła właśnie koalicja chadecko-socjalliberalna, która nie zgodziła się na to, by włoska posłanka z Ruchu Pięciu Gwiazd została szefową komisji petycji. Tylko dlatego, że należy do eurosceptycznej Europy Wolności ?i Bezpośredniej Demokracji kierowanej przez Nigela Farage'a. Mimo że zgodnie z zasadą d'Hondta frakcji przysługiwało jedno krzesło szefa komisji.
Można zrozumieć, że zwolennicy integracji europejskiej nie chcą honorować jej przeciwników. Można zrozumieć, że chcą zwalczać ich poglądy i nie chcą, by zajmowali eksponowane stanowiska. Ale czym innym jest niechęć do politycznych przeciwników, a czym innym niebezpieczny precedens i łamanie dobrych obyczajów.
Po pierwsze, nie mówimy tu o stanowisku szefa Komisji Europejskiej czy nawet unijnym komisarzu, lecz fotelu szefa jednej z najmniej ważnych komisji działających w PE. Po drugie, choćby nie wiem jak niepoprawne politycznie były poglądy członków frakcji Nigela Farage'a, nie ma w niej ugrupowań odwołujących się do poglądów, które przyjęło się uważać w demokracji za niebezpieczne. W Europie na rzecz Wolności i Demokracji Bezpośredniej nie ma partii otwarcie głoszących tezy neonazistowskie, rasistowskie czy antysemickie.
Decyzja o izolowaniu eurosceptyków jest również przeciwskuteczna. Na partie antyintegracyjne głosują ludzie zirytowani dotychczasową polityką Unii. Gdy więc odsuwa się ich wybrańców od stanowisk ?w Parlamencie Europejskim, wtedy ich przekonanie, że w UE nie ma demokracji, lecz rządzi koalicja przeświadczona o swej wyższości, zostaje w pewnym sensie potwierdzone.