Przede wszystkim dla państwa litewskiego, które w ciągu z górą dwóch dziesięcioleci nie potrafiło – a prawdę mówiąc, nigdy nie chciało – uznać cywilizowanych praw ważnej grupy etnicznej. Ale także dla państwa polskiego, nie potrafiącego bronić – albo nie wykazującego chęci zdecydowanej obrony – praw Polaków, którzy w odróżnieniu od emigrantów nigdy nigdzie nie wyjeżdżali i są sekowani we własnej ojczyźnie. Wreszcie to smutny dowód na ślepotę instytucji europejskich, które wolą udawać, że nic strasznego się nie dzieje, bo przecież nikt nikogo nie morduje.
Marne to dla nas pocieszenie, że sytuacja autochtonów mało gdzie w Europie jest idealna. Na złe traktowanie albo obojętność rządów skarżą się Turcy w Bułgarii, Węgrzy w Rumunii i na Słowacji, Bretończycy we Francji. Nawet w stawianej za wzór Finlandii miejscowym „prawdziwym Finom" nagle zaczęli przeszkadzać szwedzkojęzyczni sąsiedzi.
To paradoks współczesnej Europy, że na więcej uwagi i na poparcie liczyć mogą muzułmańscy imigranci albo geje. Polacy z Wileńszczyzny muszą przyjmować do wiadomości orzeczenia sądów – najpierw litewskich, a potem także europejskich – stwierdzających, że lituanizacja ich nazwisk jest zgodna z prawem.
Zanim jednak zaczniemy mieć pretensje do Strasburga, spójrzmy najpierw w lustro. Lekceważenie praw Polaków tuż za miedzą to także skutek naszej obojętności. Kolejne rządy gotowe były poświęcić polskość Wileńszczyzny w imię mitycznego sojuszu strategicznego z Litwą albo – co jeszcze gorsze – wyrażając przekonanie, że to nie taki ważny problem.
Nacisku społecznego też nie widać. Ba, czytałem wynurzenia znanej dziennikarki oceniającej Polaków z Litwy jako nieokrzesanych chłopków-roztropków, na dodatek mówiących nie po polsku, ale „dziwaczną gwarą". Komentujący te wywody internauci pisali, że „przecież mogą wrócić, jak im się tam nie podoba".