Oczywiście, pamiętać należy, że były to wybory uzupełniające, w których frekwencja jest zawsze bardzo niska. W dodatku wybierani byli następcy senatorów PiS, a zatem partia Jarosława Kaczyńskiego po prostu obroniła swoje mandaty z poprzednich wyborów.
Tyle że opromieniony unijnym awansem premier Donald Tusk i równie uskrzydlona wicepremier Elżbieta Bieńkowska osobiście zaangażowali się w kampanię kandydata PO w najbardziej prestiżowym pojedynku – na Śląsku, w Rybniku. Do wygranej to nie wystarczyło – Marek Krząkała (PO) przegrał z Izabelą Kloc (PiS).
O ile w skali całego kraju rzeczywiście badania pokazują wyraźny, sięgający 10 punktów wzrost poparcia dla Platformy – czasem nawet odebranie sondażowego pierwszeństwa PiS – to widać wyraźnie, że w mikroskali europejski sukces Tuska nie musi działać. To nie najlepszy prognostyk dla PO przed wyborami samorządowymi, gdzie – poza poziomem sejmików wojewódzkich – kampania oparta na sukcesie premiera może być niewystarczająca do zwycięstwa.
Część polityków Platformy – takich jak wiceszef partii Radosław Sikorski – uważa, że należałoby wykorzystać ów efekt Tuska na ogólnopolskim poziomie i rozpisać przedterminowe wybory parlamentarne. Dzięki euforycznemu wzmożeniu części elektoratu PO rzeczywiście mogłoby się udać zwyciężyć z PiS w wyścigu do Sejmu i Senatu po raz trzeci z rzędu.
Tyle że taki wariant oznaczałby, iż premier musiałby przygotować inne rozdanie personalne, stawiając na czele partii i państwa polityków samodzielnych, których kupi elektorat. Tusk nie chce o tym słyszeć, bo woli przekazać formalną władzę swym całkowicie lojalnym współpracownikom, dzięki którym mógłby kontrolować polskie sprawy z tylnego, brukselskiego fotela. A zatem sam Tusk może zabić efekt Tuska.