Pogardliwie mówi się, że to Polska B lub C. Z mglistą perspektywą poprawy warunków życia ich mieszkańców. Nie ma się zatem co dziwić, że to głównie ludzie stamtąd pakują walizki i wyjeżdżają do Anglii, Niemiec, Holandii, Włoch.
Ta współczesna wielka emigracja zaczęła się dziesięć lat temu, gdy Europa uznała, że Polacy są Europejczykami. Ciekawi świata, potrzebujący pieniędzy na utrzymanie rodzin rodacy zaczęli masowy exodus. W 2007 roku poza granicami Polski było już ?2,27 mln osób. I wtedy stał się cud. Polacy uwierzyli Donaldowi Tuskowi, że nad Wisłą będzie lepiej, bezpieczniej, przytulniej. Jak u Pana Boga za piecem. Niektórzy faktycznie wrócili. Ale rozczarowanie przyszło szybciej, niż się spodziewali. Zamiast przyjaznego państwa spotkali się z wrogim aparatem urzędniczym, korupcją, długimi kolejkami do lekarzy, ciągle niskimi w porównaniu z krajami starej Unii zarobkami. Spakowali się i znów wyjechali nad Tamizę, Sprewę, Ren czy Tybr. Tam po prostu jest lepiej.
Nie ma się co łudzić. Oni już nie wrócą. Nie zaufają obietnicom rządzących po raz kolejny. Zawiedli się. Może przyjadą na święta przełamać się opłatkiem i poczuć zapach wigilijnej kapusty.
Państwo może dziś jedynie podjąć próbę zahamowania wielkiej emigracji. Nie zrobi tego jednak pustymi obietnicami wygłaszanymi na potrze-?by kolejnych kampanii wyborczych. Musi podjąć ogromny wysiłek reformatorski.
W ciągu dziesięciu lat naszej obecności w UE popłynął do Polski duży strumień pieniędzy. Mamy nowe autostrady, przybywa dróg ekspresowych, za chwilę na torach pojawią się nowoczesne pociągi Pendolino. Mamy idealne warunki do tego, by szybko ?z tego kraju wyjechać.