Amerykanie i Rosjanie obrzucają się zarzutami. Telewizja ABC pokazuje program o ciężkim życiu amerykańskich dyplomatów w Moskwie, Rosjanie opisują prześladowania swoich dyplomatów w USA, a gazety rozpisują się o zachodnich dyplomatach, którzy nie przepuszczają przechodniów na pasach w stolicy Rosji (choć każdy, kto zna ten kraj, wie, że pierwszeństwo w nim zawsze i wszędzie mają auta).
Takie prztyczki były w czasach zimnej wojny normą. Dyplomatyczne przepychanki stanowiły namiastkę prawdziwych bojów. Lepiej, że dokładali sobie w notach protestacyjnych pracownicy resortów spraw zagranicznych, niż gdyby to robili wojskowi na polu bitwy. ?I teraz te czasy wracają ?– o czym świadczy choćby przekazany mediom raport czeskiego kontrwywiadu oskarżającego Rosję po prostu o zalanie Pragi swoimi szpiegami.
Od lat 50. takim kolejnym wirtualnym polem walki ?w zimnej wojnie był kosmos. Wyścigi kolejno do pierwszego satelity, do pierwszego człowieka w przestrzeni kosmicznej czy do pierwszego lądowania na Księżycu rozpalały ambicje polityków po obu stronach żelaznej kurtyny. Ktokolwiek mógł więcej w kosmosie, mógł także – wierzyli politycy, a za nimi i społeczeństwa – więcej na Ziemi.
Nic więc dziwnego, że jedną z pierwszych ofiar schłodzenia stosunków USA ?i Rosji po inwazji na Krym okazała się właśnie współpraca w kosmosie. Po ostatniej katastrofie rakiety Antares to Rosjanie prowadzą w pojedynku na to, kto potrafi na własną rękę polecieć na Międzynarodową Stację Kosmiczną.
Starcia dyplomatyczno-kosmiczne pokazują, że chłodna wojna jest faktem. ?W przeciwieństwie do zimnej wojny ta choć toczy się znowu między Waszyngtonem a Moskwą, może mieć innych zwycięzców.