– Zrealizowaliśmy kilka małych projektów, ale przy wymaganym wkładzie unijnym w wysokości 25 proc. ich wartości. Tymczasem w przypadku innych źródeł pozabudżetowych, z których korzystamy bardziej aktywnie – np. z Wojewódzkiego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej – wymagany wkład własny to 15 proc. Jesteśmy małą, niezbyt zamożną gminą, z niewielkim budżetem, musimy liczyć każdą złotówkę. Wyższy wkład własny to dla nas wyzwanie – mówi wójt Kudelski.
Straszna biurokracja
Niezbyt aktywnie dotychczas sięgała też po unijne wsparcie gmina Trojanów (woj. mazowieckie), bo wpływy z dotacji UE wyniosły 100 tys. zł (13 zł per capita). – Ja mogę odpowiadać tylko za ostatnie dwa lata, nie wiem, czemu mój poprzednik nie aplikował o pomoc – mówi wójt gminy Stanisław Kostyra. I podkreśla, że za jego kadencji udało się złożyć siedem wniosków, z czego sześć zaakceptowano. W trakcie realizacji jest już np. projekt budowy przydomowych oczyszczalni ścieków. – Unijne dotacje to szansa, bez nich na realizację inwestycji czekalibyśmy znacznie dłużej. Ale biurokracja jest straszna. Od złożenia wniosku do podpisania umowy mija zwykle 1–1,5 roku. Przy rozliczaniu się z dotacji trzeba tłumaczyć się z każdego przecinka, pisać aneksy, ciągle coś wyjaśniać itp. Niektórych to może odstraszyć – zauważa wójt Kostyra.
To właśnie biurokracja i konieczność zapewnienia dosyć wysokiego wkładu własnego mogły zniechęcić do pozyskiwania unijnego wsparcia władze gminy Komorniki (woj. wielkopolskie, 121 tys. zł na koncie, czyli 5 zł per capita). Jeszcze w ramach funduszy UE na lata 2004–2006 gmina chciała uzyskać 85 proc. dotacji na budowę hali sportowej. Ale dostała 8,5 proc., co było wielkim rozczarowaniem po wysiłku włożonym w przygotowanie projektu. Na koniec, jak wspominają urzędnicy, UE zażądała jeszcze, by na wielkich tablicach informować, iż hala powstała za środki unijne. Teraz gmina aplikuje o granty, ale głównie na tzw. projekty miękkie (choć i tu spotyka się z odmową, bo sytuacja np. w oświacie jest zbyt dobra) oraz jako partner innych instytucji.
Sochaczew, mazowiecka gmina wiejska, na początku rozdania funduszy UE na lata 2007–2013 miał pewne problemy z pozyskiwaniem tych środków (do budżetu wpłynęło dotychczas 140 tys. zł, 14 zł per capita). Ale po reorganizacji zatrudnienia udało się pomyślnie aplikować o dotacje na kilka projektów, głównie z programu operacyjnego „Kapitał ludzki" i Programu Rozwoju Obszarów Wiejskich – np. na pomoc mieszkańcom w wychodzeniu z długotrwałego bezrobocia czy rozwój e-administracji . – Obecnie staramy się o wsparcie, razem z innymi gminami, na projekt związany z walką z wykluczeniem cyfrowym. Może one objąć w naszej gminie ok. 400 mieszkańców, którym zapewnimy komputery i dostęp do Internetu – opowiada Dariusz Krupa, odpowiedzialny w urzędzie za pozyskanie dotacji.
Indywidualne potrzeby
Krupa podkreśla, że z punktu widzenia samorządów sięganie po unijne pieniądze to nie wyścig. – Nie ma sensu składać wniosków w każdym konkursie i o wszystko. Każda gmina ma swoje indywidualne potrzeby i możliwości zapewnienia wkładu własnego. A zdarzają się sytuacje, że gmina złożyła tak dużo wniosków, że musi rezygnować z części z nich. Albo wpada w tak duże zadłużenie, że wprowadza program naprawczy i tnie wydatki praktycznie na wszystko – dodaje Krupa.
Podobnie jak inne opisane przez nas samorządy, Sochaczew sięga za to z powodzeniem po inne niż unijne źródła finansowania – np. z funduszu ochrony środowiska i gospodarki wodnej czy budżetu państwa. Sochaczew realizuje właśnie razem z innymi gminami projekt termomodernizacji szkół, przy współfinansowaniu z NFOŚiGW. Jego wartość to ok. 10 mln zł.