Warszawianie jeszcze nie zapomnieli demonstracji pracowników budżetówki, klienci sieci supermarketów pamiętają strajk włoski z ostatniego czwartku, a już szykuje się kolejny protest. OPZZ Przewoźników chce zablokować centrum stolicy.
W skali kraju mamy jednak coraz mniej sporów pracodawców ze związkowcami.
W zeszłym roku było ich niespełna tysiąc. To 12 razy mniej niż dwa lata temu i najmniej od pięciu lat. Tak wynika z najnowszych informacji Ministerstwa Pracy, do których dotarła "Rz". Bastionem związkowców są instytucje i firmy kontrolowane przez administrację publiczną. W największych spółkach kontrolowanych przez państwo średnio do organizacji pracowniczych należy 70 proc. załóg, a w niektórych "uzwiązkowienie" przekracza 90 proc. Przeciętna dla dużych firm prywatnych to 28 proc.
– Same związki nie są złe, dopiero siła powiązań pomiędzy właścicielską władzą a nimi powoduje, że zamiast rozwoju mamy zastój – uważa prof. Jerzy Hausner, członek Rady Polityki Pieniężnej, minister gospodarki w rządach lewicy. Tłumaczy, że w przypadku firm z przeważającą własnością państwa władza i interesy polityczne biorą górę nad ekonomicznymi. – Związkowcy wiedzą, że prawie zawsze uzyskają przywileje w zamian za zachowanie układu i spokój.
Nic dziwnego, że i najwięcej protestów jest w sektorze państwowym. W ubiegłym roku rekordzistami pod względem liczby sporów byli pracownicy energetyki (prawie 44 proc. wszystkich zarejestrowanych przez resort pracy). Z pozycji lidera protestów zrzucili służbę zdrowia i nauczycieli, co tłumaczy też skalę spadku liczby sporów. W tych przypadkach spory liczy się osobno dla każdej szkoły czy szpitala.