Kręcąc thriller o ukraińskiej prostytutce, która poszukuje dziecka oddanego wcześniej do płatnej adopcji - chciał może z gatunku dla sadomasochistów wydobyć głębię ludzkich lęków. Skończyło się na pornografii. Zamiast pokazać piekło kobiety, zafundował widowni seans chorych emocji.

To oczywiste, że straszne jest życie imigrantek ze Wschodu. Trafiają do domów publicznych, a gdy zajdą w ciążę - ich dzieci sprzedawane są bezdzietnym rodzinom. Ale by pokazać dramat, nie trzeba co chwilę atakować widza wspomnieniami powracającymi w pamięci głównej bohaterki.

Tymczasem Tornatore w każdej scenie pokazuje gwałcone kobiety, z rękoma związanymi na plecach sznurem i ustami zaklejonymi taśmą. Rozkoszuje się tymi ujęciami? Zaspokaja chorobliwy głód przemocy? Co gorsza, reżyser oszukuje widownię. Opowiadając bowiem historię z perspektywy prostytutki, wmawia nam na wszystkie możliwe sposoby fałszywy czarno-biały stereotyp. Oto skrzywdzona imigrantka i zachodnie rozbite rodziny, gdzie dominuje przemoc i nie ma miłości.

Tymczasem jego bohaterka nie zasługuje na miano niewinnej ofiary. Sam Tornatore kompromituje ją w finale, pokazując, że zniszczyła życie bogatej włoskiej familii, bezpodstawnie podejrzewając ją o adopcję dziecka.

To kolejny dowód zagubienia reżysera, z którego filmu nie dowiadujemy się, dlaczego nieznajoma została prostytutką i godziła się na utratę dzieci. Może to zła kobieta była? I zamiast o niej Tornatore powinien nakręcić film o jej ofiarach. Wolał jednak rolę włoskiego Lyncha. Dlatego, gdy "tajemnicze" zbiegi okoliczności przypominają kryminał klasy C, film stał się tylko niewybredną parodią stylu Quentina Tarantino.