Jeszcze przed rokiem oglądaliśmy go na ekranie jako szefa firmy prawniczej w "Michaelu Claytonie". Jego partner z tego obrazu George Clooney powiedział wczoraj: "Sydney sprawiał, że świat stawał się trochę lepszy i kino stawało się trochę lepsze. Nawet kolacja z nim stawała się trochę lepsza".
Przed kilkoma laty w wywiadzie dla "Entertainment Weekly" zażartował: "Za każdym razem, gdy staję za kamerą, pytam sam siebie, po co, na Boga, znów to robię. Reżyserowanie to udręka, przypomina walenie się młotkiem w czoło". Ale tak naprawdę Pollack kochał kino.
Urodził się w Lafayette w rodzinie amerykańsko-rosyjskiej. Skończył nowojorską szkołę aktorską i w latach 50. występował w teatrach Broadwayu. W 1965 roku zadebiutował w kinie jako reżyser "Wątłą nicią", której bohaterem był pracownik telefonu dla samobójców.
Najlepszy okres jego twórczości przypadł na lata 70. i 80. To wtedy powstał m.in. wstrząsający dramat o maratonach tańca, jakie odbywały się w Ameryce podczas wielkiej recesji - "Czyż nie dobija się koni?", studium upokorzenia, opowieść o godności na dnie. Potem zrealizował "Tootsie" – komedię z Dustinem Hoffmanem w roli aktora, który – przebrany za niezależną kobietę – został gwiazdą sitcomu. I także "Pożegnanie z Afryką" nakręcone na podstawie powieści Karen Blixen.
Pollack potrafił odświeżyć klasyczne gatunki hollywoodzkie. Dzisiaj, gdy na ekranach królują błahe komedie romantyczne, można tylko westchnąć za tak niebanalnymi romansami jak te z "Pożegnania z Afryką", "Sabriny" czy "Havany". Za filmami mądrymi i wzruszającymi.