5 lat temu zmarł reżyser „Angielskiego pacjenta"

Anthony Minghella zmarł 18 marca 2008 roku. Miał zaledwie 54 lata. Zasłynął jako twórca epickich, refleksyjnych melodramatów. - Film pomaga mi otworzyć okno na świat, każe wychodzić do ludzi, dostrzegać ich problemy - powiedział Minghella w rozmowie z Barbarą Hollender w 2004 r.

Publikacja: 18.03.2013 00:01

AP

AP

Foto: Archiwum

Tekst z archiwum "Rzeczpospolitej"

– Gdyby nie kino, żyłbym zamknięty w swoim własnym świecie: w starym domu z pianinem, wśród moich książek, obrazów, fotografii – mówił w rozmowie z Barbarą Hollender. – Film pomaga mi otworzyć okno na świat, każe wychodzić do ludzi, dostrzegać ich problemy. Mam nadzieję, że komuś jeszcze pomoże przetrzeć oczy czy sformułować myśli.

Taka postawa wobec życia bardziej pasuje do sylwetki pisarza niż reżysera. Anthony Minghella marzył, że poświęci się pisaniu. Został filmowcem. Ale jego najważniejsze filmy powstały na kanwie głośnych powieści.

Były to obrazy epickie, a przy tym kontemplacyjne, rozgrywające się w niespiesznym rytmie. Ich oglądanie przypominało spokojną lekturę książki.

Uznanie w Hollywood zdobył dzięki ekranizacji "Angielskiego pacjenta" (1996) na podstawie prozy Michaela Ondaatje. Panowało przekonanie, że poetyckiego stylu tego pisarza nie da się przełożyć na język kina. Jednak Minghella podjął się zadania. Nie tylko napisał scenariusz, ale także film wyreżyserował. "Angielski pacjent" zdobył dziewięć Oscarów, w tym za najlepszy obraz roku.

Kolejne spotkanie Minghelli z literaturą nastąpiło trzy lata później, gdy nakręcił "Utalentowanego pana Ripleya", czerpiąc inspirację z twórczości Patricii Highsmith. Tym razem skończyło się na pięciu nominacjach do nagrody amerykańskiej Akademii. Pod koniec lat 90. reżysera zaintrygowało "Wzgórze nadziei", debiutancka powieść Charlesa Frazera o wojnie secesyjnej. Jej adaptację Minghella nakręcił w 2003 roku. Przesiąknięty bólem i cierpieniem melodramat zgromadził siedem oscarowych nominacji (jedna zamieniła się w statuetkę).

Te trzy tytuły łączą nie tylko Oscary. W każdym z nich bohaterami byli outsiderzy, którzy szukali właściwej drogi w życiu. W tym sensie przypominali samego Minghellę.

Urodził się w 1954 roku na brytyjskiej wyspie Wight, w rodzinie włoskich emigrantów. W młodości pomagał rodzicom prowadzić lodziarnię. Mimo ich sprzeciwu zdał na uniwersytet, gdzie studiował język angielski i dramat. Później wykładał na macierzystej uczelni, pisał teksty piosenek i sztuki teatralne. Jedna z nich – "Whale Music" – odniosła sukces i tak pojawiły się również zamówienia z radia i telewizji.

Potem przyszedł czas na kino. Jako reżyser zadebiutował w 1990 roku filmem "Prawdziwie, głęboko, do szaleństwa". Ostatecznie nakręcił osiem obrazów.

Po "Wzgórzu nadziei" miał dość wielkich produkcji. Chciał zrobić coś kameralnego. Tak powstały "Rozstania i powroty" – opowieść o współczesnym Londynie. Ostatnio ukończył zdjęcia do komedii "The No. 1 Ladies Detective Agency". Zmarł podczas pracy nad filmem nowelowym "New York, I Love You".

Marzec 2008

Love story utkana z tęsknoty

Z Anthonym Minghellą rozmawiała Barbara Hollender

Luty 2004

Anglik z włoskimi korzeniami zabiera się do jednego z najbardziej amerykańskich tematów, jakim jest wojna secesyjna. Nie bał się pan reakcji Amerykanów?

ANTHONY MINGHELLA:

Nie bałem się, ale dzisiaj już wiem, że byłem naiwny. Przed kilkoma laty zadzwoniłem do Charlesa Fraziera, autora książki "Cold Mountain", i powiedziałem: "Nie jestem Amerykaninem, niewiele wiem o wojnie secesyjnej, nie lubię zimna, nie lubię gór. Ale strasznie mi się podoba twoja powieść i chcę ją przenieść na ekran". Wtedy takie oświadczenie wydawało mi się niemal żartem. Wierzyłem, że w kinie nie trzeba mieć paszportów ani wiz. Myliłem się. Podejmując temat wojny secesyjnej dotknąłem jakichś głęboko skrywanych amerykańskich kompleksów. Dlatego spotkałem się z niechęcią, zwłaszcza gdy postanowiłem kręcić "Wzgórze nadziei" w Rumunii.

Dlaczego właściwie nie robił pan zdjęć do tego filmu tam, gdzie naprawdę toczyła się jego akcja, czyli w Karolinie Północnej?

To była decyzja w rodzaju: "być albo nie być", podyktowana względami finansowymi. Każdy filmowiec chce kręcić w miejscu, o którym opowiada. Paradoks polega na tym, że mnie jeszcze nigdy się to nie udało. Akcja "Truly, Madly, Deeply" rozgrywała się w Londynie, ale zdjęcia w stolicy były dla debiutanta zbyt drogie. Dlatego Londyn inscenizowałem w miasteczku oddalonym o 75 mil. W "Angielskim pacjencie" Kair udawała Wenecja. Przygotowując się do ekranizacji "Wzgórza nadziei" dwa lata jeździłem po Karolinie, dokumentując i szukając plenerów. Ale kiedy wytwórnia MGM wycofała się z finansowania filmu, mogłem zrezygnować albo znaleźć miejsce, które pozwoliłoby znacznie obniżyć koszty produkcji. W Internecie zacząłem oglądać zdjęcia europejskich gór - Alp, Pirenejów, Karpat. Tylko krajobrazy Transylwanii naprawdę przypominały widoki Karoliny Północnej, a na dodatek Rumunia okazała się stosunkowo tania. A potem stało się coś zadziwiającego. Dzisiaj nie wyobrażam sobie zdjęć gdzie indziej. W Karolinie, tam, gdzie w XIX wieku toczyły się krwawe bitwy, rozciągają się wypielęgnowane pola golfowe z zieloną, równo przystrzyżoną trawą. Transylwania dała nam dzikość i grozę.

Opowiadające o bezsensie wojny "Wzgórze nadziei" pojawiło się na ekranach w czasie, gdy Amerykanie zaczynają czuć się zmęczeni wojną w Iraku. To tylko przypadek?

Film jest jak gąbka, która nasiąka światem i historią. Bo ludzie, którzy go robią, reagują na to, co dzieje się wokół. Scenariusz "Wzgórza nadziei" pisałem w Nowym Jorku jesienią 2001 roku, nakręcony materiał montowałem w czasie, gdy Ameryka i Anglia prowadziły już kampanię iracką. Może dlatego tak bardzo starałem się zaakcentować sceny, w których widać, że żołnierz idzie na wojnę nie mając poczucia sensu tego, co robi. Włożyłem też Inmanowi w usta zdanie o ludziach posyłanych na front pod sztandarami, na których wypisane są kłamstwa. Nie zrobiłem tego z premedytacją. Raczej podświadomie. Po prostu historia odciska na mnie swoje piętno.

A wierzy pan, że film, sztuka, mogą cokolwiek zmienić?

Mnie samego w pewien sposób zmieniają. Gdyby nie kino, żyłbym zamknięty w swoim własnym świecie: w starym domu z pianinem, wśród moich książek, obrazów, fotografii. Film pomaga mi otworzyć okno na świat, każe wychodzić do ludzi, dostrzegać ich problemy. Mam nadzieję, że komuś jeszcze pomoże przetrzeć oczy czy sformułować myśli.

Ma pan opinię reżysera, który znakomicie trafia z decyzjami obsadowymi. Jak pan dobiera aktorów?

Jestem potwornie zazdrosny i chciwy. Kiedy oglądam film i po prostu zachwycę się czyjąś rolą - nic z tego nie wynika. Ale czasem zazdroszczę innemu reżyserowi wykonawcy. Wtedy kradnę. Juliette Binoche zobaczyłem w "Nieznośnej lekkości bytu" i w "Niebieskim" i ukradłem ją do "Angielskiego pacjenta". Nicole Kidman zapragnąłem mieć dla siebie po "Innych". Na Jude'a Lawa zwróciłem uwagę w filmie wyprodukowanym przez moją żonę "Wisdom of Crocodiles". Wszedłem do montażowni i wiedziałem, że muszę tego aktora zdobyć. Ukradłem go najpierw do "Utalentowanego pana Ripleya", potem do "Wzgórza nadziei" i ukradnę go do swojego następnego filmu. Podobnie jak Phila Hoffmana.

Lubi pan pracować ze stałą ekipą?

Bardzo, bo wtedy nie trzeba za każdym razem zaczynać od zera. Można razem iść dalej, rozwijać się.

Pan "rozwija się" w tempie błyskawicznym. "Utalentowany pan Ripley" miał dwa razy większy budżet niż "Angielski pacjent", "Wzgórze nadziei" było dwa razy kosztowniejsze od "Utalentowanego pana Ripleya". Co będzie dalej?

Muszę ten łańcuch przerwać. Wielkie produkcje mnie zmęczyły. Nie mogę nawet pomyśleć, że teraz spędzę rok na pisaniu, kolejny - na przygotowywaniu filmu, potem będę przez 9 miesięcy kręcił i pół roku montował. Chcę zrobić film szybki i tani. Jeszcze nie wiem, co to będzie. Ale na pewno coś współczesnego i kameralnego. Może przełamię jeszcze jeden schemat i tym razem nie zaadaptuję cudzej książki, lecz napiszę własny scenariusz. Czasem, żeby pójść naprzód - trzeba się zatrzymać, a nawet zawrócić z utartych ścieżek.

Tekst z archiwum "Rzeczpospolitej"

– Gdyby nie kino, żyłbym zamknięty w swoim własnym świecie: w starym domu z pianinem, wśród moich książek, obrazów, fotografii – mówił w rozmowie z Barbarą Hollender. – Film pomaga mi otworzyć okno na świat, każe wychodzić do ludzi, dostrzegać ich problemy. Mam nadzieję, że komuś jeszcze pomoże przetrzeć oczy czy sformułować myśli.

Pozostało 95% artykułu
Film
Kryzys w polskiej kinematografii. Filmowcy spotkają się z ministrą kultury
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Film
Najbardziej oczekiwany serial „Sto lat samotności” doczekał się premiery
Film
„Emilia Perez” z największą liczbą nominacji do Złotego Globu
Film
Europejskie Nagrody Filmowe: „Emilia Perez” bierze wszystko
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Film
Harry Potter: The Exhibition – wystawa dla miłośników kultowej serii filmów