Tekst z archiwum "Rzeczpospolitej"
– Gdyby nie kino, żyłbym zamknięty w swoim własnym świecie: w starym domu z pianinem, wśród moich książek, obrazów, fotografii – mówił w rozmowie z Barbarą Hollender. – Film pomaga mi otworzyć okno na świat, każe wychodzić do ludzi, dostrzegać ich problemy. Mam nadzieję, że komuś jeszcze pomoże przetrzeć oczy czy sformułować myśli.
Taka postawa wobec życia bardziej pasuje do sylwetki pisarza niż reżysera. Anthony Minghella marzył, że poświęci się pisaniu. Został filmowcem. Ale jego najważniejsze filmy powstały na kanwie głośnych powieści.
Były to obrazy epickie, a przy tym kontemplacyjne, rozgrywające się w niespiesznym rytmie. Ich oglądanie przypominało spokojną lekturę książki.
Uznanie w Hollywood zdobył dzięki ekranizacji "Angielskiego pacjenta" (1996) na podstawie prozy Michaela Ondaatje. Panowało przekonanie, że poetyckiego stylu tego pisarza nie da się przełożyć na język kina. Jednak Minghella podjął się zadania. Nie tylko napisał scenariusz, ale także film wyreżyserował. "Angielski pacjent" zdobył dziewięć Oscarów, w tym za najlepszy obraz roku.