Przed premierą portale podkręcały oczekiwania, cytując opinie o „Oppenheimerze” jako arcydziele. Po weekendzie coraz więcej już „obnażania” dzieła Christophera Nolana i krytyki. To nie rozczarowanie, tylko internetowa walka o kliknięcia, by rozgrzewać umysły odbiorców powyżej temperatury rozsądku, gdy równolegle trwa promocja „Barbie”.
Mazgaj i cynik
Ale filmy zostaną. Zwłaszcza „Oppenheimer”, bo jak bardzo krytycy Christophera Nolana by nie zarzucali mu efekciarstwa i intelektualnej powierzchowności, to jego obrazy zmieniają kinematografię. Czy był to „Mroczny rycerz”, „Incepcja”, czy „Dunkierka” – Hollywood po nich nigdy już nie było takie samo. Chodzi o techniki narracyjne (granie czasem i chronologią), jakie wprowadza Nolan do mainstreamu, ale też o technologię kręcenia zdjęć, przesuwanie formy poza dotychczasowe granice. A co za tym idzie – redefiniowanie koncepcji kinowego widowiska.
Czytaj więcej
Mimo że wiemy, jak musi się skończyć film o ojcu bomby atomowej, to i tak w oczekiwaniu na eksplozję, napięcie sięga zenitu. I choć „Oppenheimer” opowiada o wielkiej historii, to nie było jeszcze tak kameralnego dzieła Christophera Nolana. Co jeszcze różni jego nowy film od wcześniejszych obrazów?
52-letni brytyjsko-amerykański reżyser nie traci przy tym węchu. W trylogii o Batmanie (2005–2012) opowiadał o terrorystach, burzycielach porządku i fałszywych prorokach, którzy „chcą tylko patrzeć, jak świat płonie”. W „Tenecie” (2020) odkurzał w autorski sposób zimnowojennego thrillera. Rok przed inwazją Rosji na Kijów i atomowymi groźbami Putina ogłosił, że pracuje nad biografią „ojca bomby atomowej” – Roberta Oppenheimera.