Kochał kino i szanował artystów. Dopieszczał dokument, ale jego ambicją była też produkcja filmów fabularnych. Przyjaźnił się ze starymi mistrzami, ale też starał się wyszukiwać zdolnych debiutantów. Lubił kino tradycyjne, ale nie stronił od eksperymentów i nowoczesności. To nie przypadek, że w WFDiF powstali „Ekscentrycy. Po słonecznej stronie ulicy” czy „Karbala” Krzysztofa Łukaszewicza, ale też  „Róża” Wojciecha Smarzowskiego, „Różyczka” Jana Kidawy-Błońskiego, „7 uczuć” Marka Koterskiego i „Córki Dancingu” Agnieszki Smoczyńskiej czy „Prosta historia o morderstwie” Arkadiusza Jakubika. W ostatnich latach wielu młodych reżyserów zrealizowało spektakle w produkowanej przez WFDiF „Teatrotece”. A dzisiaj na premierę, którą w czasie przesunął koronawirus, czeka znakomity film „Zieja” Roberta Glińskiego. 

Włodzimierz Niderhaus urodził się w Warszawie, w czasie postania, 18 sierpnia 1944 roku. Był absolwentem Wydziału Mechaniki Precyzyjnej na Politechnice, ale nie chciał pracować jako inżynier. Miał 26 lat, gdy związał się z kinem i z warszawską Wytwórnią Filmów Dokumentalnych. I tak już zostało. W 1989 roku dostał nominację na dyrektora tej instytucji. Pełnił tę funkcję nieprzerwanie, przez 30 lat. Przeżył tam różne chwile, nie tylko przyjemne. Obronił wytwórnię, gdy jej teren chcieli wykupić deweloperzy, a kiedy w ubiegłym roku zlikwidowano zespoły filmowe, które miała wchłonąć wytwórnia, stanął na czele nowej struktury. Niektórzy mieli mu to za złe, on sam jednak mówił: „Wytwórnia była zawsze moim oczkiem w głowie. Przeżyliśmy dramatyczne chwile, kiedy miała na naszych terenach powstać dzielnica mieszkaniowa. Udało się wtedy wygrać. Teraz też przyjmuję tę nominację, żeby wytwórnię chronić”.

Chronił ją zawsze, była jego oczkiem w głowie. Otwarty, trochę jowialny, jeździł ze swoimi  filmami na wszystkie festiwale. Bywał w Gdyni i w Koszalinie na imprezie „Młodzi i film”, w Krakowie na festiwalu krótkich filmów i na „Off Camerze”, we Wrocławiu na Nowych Horyzontach. Lubił „Camerimage” i Warszawski Festiwal Filmowy. Pracował niemal do ostatniej chwili. Nikt nie zauważył, że chorował. Bardzo ciężko. Umarł w domu 11 maja. Na stronie WFDiF przyjaciele napisali: „Dyrektorze, żegna Cię cała wytwórnia!”.