Jedno z pierwszych i najważniejszych pytań, jakie należy sobie postawić przed procesem o ochronę dóbr osobistych, popularnie nazywanych pyskówką, jest takie, czy go w ogóle wszczynać.
Czytaj także: Spór Wałęsa - Kaczyński: Na próbie porozumienia mogą zyskać obie strony
W dobie internetu, zalewu wciąż nowych informacji pomówienie czy złośliwa ocena żyje kilka godzin i zaraz może być uzupełniana stanowiskiem drugiej strony, np. sprostowaniem. W większości wypadków nie warto kierować się z nią do sądu. Czeka nas bowiem kilka lat procesu, szereg rozpraw, jeszcze więcej pism procesowych do czytania i pisania i wydatki na prawnika i koszty sądowe. Obserwowałem wiele procesów, także osób z pierwszych stron gazet, i zwykle po kilku latach, kiedy zajmowały już inne stanowiska, a opinia publiczna żyła innymi tematami, głównym ich zmartwieniem było, jak się z tego procesowego zapętlenia wywikłać. W czterech na pięć przypadków takich wojen na słowa radziłbym lokalnym czy np. spółdzielczym działaczom sobie odpuścić. A tym bardziej znanym politykom, którzy przy pierwszej bytności w mediach mogą zaprezentować swoją wersję zdarzeń, pytani o nie czy choćby niepytani.
Przed takim dylematem stał zapewne Jarosław Kaczyński, słuchając kolejnych brutalnych ataków Lecha Wałęsy, że jest winien smoleńskiej katastrofy, w tym śmierci brata, co przed gdańskim sądem tak opisał: – Mimo wielu obraźliwych słów Lecha Wałęsy długo nie decydowałem się na pozwanie go, ale czara goryczy się przelała.
Właśnie, czasem czara goryczy się przelewa albo sytuacja pomawianego, np. urzędnika czy dziennikarza, wymaga oczyszczenia – i musi złożyć pozew. Musi bronić dobrego imienia. Byłoby dobrze, gdyby sądy zdawały sobie z tych uwarunkowań sprawę, jak też z tego, że nie są w stanie (może poza ugodą) doprowadzić do zgody adwersarzy ani zupełnej prawdy. Ale powinny przynajmniej rozstrzygnąć najważniejsze zarzuty.