—korespondencja z Londynu
Zaczęła od przegranego gema z Hiszpanką. Od trzech podwójnych błędów serwisowych w tym gemie. Do połowy pierwszego seta męczyła się ze swym tenisem bardziej, niż z rywalką. Ale gdy przyszło walczyć o ważne punkty, nie było wątpliwości, kto silniejszy – bywalczyni wielkoszlemowych salonów, czy debiutantka na londyńskim balu.
Chyba nie warto przykładać do tego finału ostrych ocen estetycznych. Gra była taka, jaka musiała być: rwana, choć mocna, mieszanina potężnych serwisów i strzałów po autach, mistrzowskich zagrań i nagłych wpadek. Długich wymian raczej niewiele (nikt się ich nie spodziewał), ale jak już się zdarzały, to tak intensywne, że kort centralny krzyczał zanim piłka spadała na kort.
Punkty zwrotne, których często doszukujemy się w meczu tenisowym, dość prosto wskazuje punktacja: w pierwszym secie gem otwarcia dla Muguruzy, twarda walka Hiszpanki o utrzymanie tej przewagi, ale nieuchronne wyrównanie na 4:4 i zaraz zwycięstwo Amerykanki. Set drugi mógł się skończyć po 20 minutach: Serena prowadziła 5:1 i serwowała.
Przegrała tego gema do zera, potem jeszcze dwa. Ale takie są mecze najlepszej tenisistki świata ostatnich lat – niemal wszystko zależy od niej. Ósmy gem był sportowym szczytem finału – Serena miała trzy asy i nie wygrała, bo dzielna Garbine naprawdę umie się postawić każdej tenisistce. Wimbledon stawał na nogi i wydzierał gardła pod niebo, by Hiszpanka wyrównała na 5:5, wiadomo, kto płaci za bilet 133 funty, wymaga.