Przekaz wszystkich krytycznych wypowiedzi jest taki: trudno honorować decyzje anarchistów, którzy naruszają porządek prawny, chcąc chronić jedynie swój własny partykularny interes. Tyle że takie podejście to retoryka polityczna, a rzeczywistość mówi co innego. Bo w Polsce nawet wadliwe decyzje sądu należy respektować, zwłaszcza gdy nie ma już od nich odwołania do wyższej instancji. Sędziowie, wykonując taki krok, świetnie zdawali sobie sprawę, że stawiają polityków prawicy pod ścianą. Bo PiS do tej pory grał ostro. A jeżeli teraz chce uznać postanowienie SN za nieważne, to rodzi się pytanie, na jakiej podstawie. Takiej podstawy obecnie nie ma.
Trzy scenariusze działań
PiS stanął na rozdrożu. Ma trzy wyjścia z sytuacji, z czego dwa radykalne.
Pierwsze i mało prawdopodobne. Bezruch i czekanie na decyzję Trybunału Sprawiedliwości UE. To oznaczałoby jednak cichą akceptacje decyzji Sądu Najwyższego i przyjęcie reguł gry narzuconych przez sędziów. Wiązałoby się też dla partii władzy z ryzykiem, że TSUE przyzna rację „buntownikom". To oznaczałoby w obecnej sytuacji nie tylko prawną, ale też polityczną porażkę.
W tym scenariuszu nabór do nowych izb Sądu Najwyższego byłby prowadzony bez żadnych przeszkód. To rozwiązanie byłoby pewnie do zaakceptowania przez partię władzy, ale ma pewną słabość. Owszem, można założyć, że w ten sposób skład SN zostałby jesienią uzupełniony o 44 nowych sędziów. A SN osiągnąłby potencjał kadrowy umożliwiający uruchomienie nowych izb: dyscyplinarnej i spraw publicznych. Problem jednak zacząłby się przy wyborze nowego pierwszego prezesa SN. Wtedy bowiem postanowienie SN zamrażające przepisy o stanie spoczynku, które dotyczą także sytuacji prof. Małgorzaty Gersdorf, wróciłoby jak bumerang. W takiej sytuacji prezydent, decydując się na powołanie jej następcy, otwarcie, formalnie owo postanowienie SN by zignorował, narażając się na zarzuty nierespektowania prawa.
Drugi scenariusz jest skrajnie radykalny. PiS idzie w nim na czołowe zderzenie z Sądem Najwyższym, nie licząc się z konsekwencjami, w tym ze stanowiskiem Trybunału w Luksemburgu. Instytucje władzy państwowej uznają, że postanowienia nie ma, nie jest ono prawnie wiążące, bo wydane bez podstawy prawnej. Opór sędziów zostałby zdefiniowany jako otwarty bunt przeciwko legalnie wybranej władzy, a jego decyzje zostałyby wyjęte poza system, krwioobieg państwa. W konsekwencji żadne decyzje SN służące blokowaniu reformy nie byłyby uznawane przez władzę polityczną. To oznaczałoby bardzo głęboki, trudny nawet do określenia kryzys ustrojowy w państwie, stawiający pod znakiem zapytania także legalność i stałość reform, kiedy za jakiś czas zmieni się władza. Przy takim podejściu również wskazania TSUE nie byłyby honorowane, jako że odnosiłyby się do postanowienia sędziów wyjętego spod działania prawa. Co jeszcze bardziej zaogniłoby napięcia na linii Warszawa – Bruksela, skłaniając UE do bardziej stanowczych działań wobec państwa, które nie respektuje wskazań sądu w Luksemburgu. Dlatego wydaje się to scenariusz mało realny.
Czytaj także: Czy Sąd Najwyższy może zawiesić stosowanie polskiej ustawy?