Helmut Kohl: ojciec zjednoczonej Europy

Zjednoczył Niemcy i Europę, pojednał swój kraj z Polską. Bez niego nie byłoby euro, strefy Schengen, wejścia Polski do Unii i NATO. Jego polityczne osiągnięcia imponują. Ale miał też na sumieniu wielki grzech.

Aktualizacja: 29.07.2018 17:42 Publikacja: 29.07.2018 00:01

Helmut Kohl: ojciec zjednoczonej Europy

Foto: AFP

Jego wielkość wynikała już z samej tylko postury. Ze 193 cm wzrostu i 135 kg wagi wypełniał sobą każde pomieszczenie. Wielu polityków było gotowych uciąć sobie rękę, że na własne oczy widziało, jak wraz z kanclerzem do pomieszczenia wkraczał jego autorytet. Mimo to uskarżali się nagminnie, że niczym walec miażdży ich już samymi gabarytami. „Z pewnością nie jestem ucieleśnieniem elegancji" – wyznał kiedyś samokrytycznie w szwajcarskiej telewizji. Faktycznie, żaden kanclerz ani przed, ani po nim nie ściągał na siebie tylu drwin rodaków ze względu na swoją prowincjonalność. Świadczy o tym jedna z anegdot: Kohl i jego minister spraw zagranicznych, giętki dyplomata i lew salonowy Hans Dietrich Genscher, siedzą przy stole na bankiecie u królowej brytyjskiej. W pewnym momencie Genscher szepcze szefowi do ucha: „Spójrz, Helmut, jakież oni tu mają sztućce! Twoja Hannelore na pewno by się ucieszyła z takiego prezentu". „Jasne – odpowiada Kohl – ale, do diabła, nie wiem, jak to zrobić". „Całkiem prosto" – ripostuje Genscher, dyskretnie chowając sztućce do kieszeni swojej marynarki. Kohl chce zrobić to samo, ale niezgrabnie trąca ciężką ręką o kieliszek z winem. I zwraca na siebie uwagę wszystkich gości. Za pospieszną radą Genschera, wyraźnie speszony, życzy obecnym przy stole smacznego. A do swojego ministra syczy: „Do diabła, przy deserze spróbuję jeszcze raz". Podczas podawania deseru Kohl ponownie nerwowo upycha sztućce w kieszeni, ale i tym razem zawadza o kieliszek z winem. „Cholera" – przeklina pod nosem. Wszyscy goście jak jeden mąż wlepiają w niego wzrok. „Aha – rozlega się pomruk na sali – kanclerz Niemiec chce pewnie wygłosić jakieś przemówienie". Kohl wstaje ociężale i mówi: „Na cześć królowej i ku rozbawieniu obecnych tu gości chciałbym zaprezentować magiczną sztuczkę. Otóż włożę sztućce do kieszeni mojej marynarki, a wyciągnę je z fraka Genschera".

Prowincjusz

Wielki jak okręt chadek był prawdziwym darem niebios dla kabareciarzy, karykaturzystów czy satyryków. Rodacy zaczytywali się w grubych książkach o jego wpadkach. W dowcipach i żartach przedstawiano go jako ociężałego, mało lotnego głuptaka, który nigdy nie wyzbył się lekkiego seplenienia i prowincjonalnego akcentu. Nie powiedział na przykład „kościół", tylko „kociół". Aż w trosce o swój wizerunek zaczął mówić „dom boży". Ubogość leksyki, nietrafność sformułowań, wyjątkowa prostota myśli konturowały jego polityczno-mentalną osobowość. „Esteci w zakresie sztuki uprawiania polityki wiją się przy nim z bólu" – pisali o nim dziennikarze. Naród ukuł mu ksywę „grucha", co konotowało tępą łepetynę.

Istotnie, prowincjonalny, drobnomieszczański polityk o masywnej jak czołg sylwetce w oczach rodaków uchodził za nieestetycznego, nieporadnego, pozbawionego wyczucia i taktu. Po ministerstwach krążyły opowieści, jak to Kohl po raz kolejny zaszedł do swojej ulubionej włoskiej restauracji i zanim złożył zamówienie, przechadzał się między stolikami i bez większego zażenowania zaglądał gościom w talerze. Jak przystało na prowincjonalną naturę, w gabinecie kanclerskim zmieniał półbuty na filcowe kapcie albo sandały, zakładał zrobiony na drutach sweterek. Tak też przyjmował swoich gości.

Niemiecki dziennikarz Hans Werner Kliz, przeprowadzając z nim wywiad w urzędzie kanclerskim, zanotował: „Na nogach miał sandały. Ledwo rozpostarł się wygodnie w swoim fotelu, wyciągnął przed siebie nogi i wrzasnął w kierunku przedpokoju: »Juliane, przynieś flaszkę wina i coś do przegryzania«. Herbatniki, jakie podała szefowa jego biura Juliane Weber, układał na sąsiednim stoliku w wysokie kolumny. Zjadał je wszystkie sam. Dzielił się tylko winem, wykwintnym rieslingiem z Palatynatu. Wręcz nalegał, by się z nim napić".

Gościnny drobnomieszczanin rok w rok duże ilości ulubionego wina sprowadzał z rodzinnego Palatynatu. Spiżarnię w urzędzie kanclerskim w Bonn kazał przerobić na winiarnię. Pojedyncze butelki upychał nawet w gabinecie między segregatorami. Uwielbiał po 16 godzinach pracy spędzać swoich ministrów, partyjnych dygnitarzy i współpracowników na wieczorne kolacje przy uginającym się od jedzenia stole. Tam odreagowywał napięcia dnia. Pierwotnie biesiady odbywały się w najlepszych bońskich restauracjach. Potem w urzędzie kanclerskim, gdy zatrudnił tam armię kucharzy, by uciec przed wścibskimi uszami w restauracjach i swobodnie konwersować z gośćmi. W stylu patriarchy zarządzał nawet, kto co ma zamówić. Uwielbiał urągającą zdrowej diecie, sążnistą i ciężkostrawną kuchnię niemiecką: golonki, gęsi, pieczone mięso czy kiełbasę. Ale prawdziwym cymesem, za którym przepadał, były żołądki wieprzowe. Potrawa, która dzięki niemu trafiła do wyrafinowanego menu Lufthansy, składała się z kartofli i mielonego mięsa wieprzowego, wypełniających żołądek wieprzowy. Pikantna mieszanka była następnie gotowana, krojona w plastry, podpiekana i serwowana z truflami.

Na uczty z żołądkami wieprzowymi, poprzedzone zapiekaną kiełbasą ze skwarkami bądź strudlem z kaszanką lub wątrobianką w sosie musztardowym, a wieńczone lodami cynamonowymi, zapraszał do swojej prowincjonalnej mieściny w Palatynacie, Oggersheim, najczęściej zaufanych pretorianów i odwiedzających go w Bonn szefów państw i rządów. Wszyscy jego goście wstawali od stołu zniechęceni do jakiegokolwiek wysiłku fizycznego, zachowując ciepłe wspomnienia spotkania. Bo dla Kohla dobre jedzenie stanowiło wstęp do dyplomacji, rozluźniając nastrój rozmowy. Na podorędziu w gabinecie kanclerskim trzymał zdjęcie przedstawiające, jak w Gabinecie Owalnym w Białym Domu prezydent Bush senior wiosłuje nożem i widelcem przywiezioną z Bonn podwójną porcję żołądków wieprzowych. Z podpisem: „Dear Helmut, the best food I ever had. George". Co rok swoje urodziny w Bonn obchodził z niekończącą się liczbą laudacji, potem serwował golonkę dla jednych, kawior dla drugich. A dla wszystkich dużo oryginalnego francuskiego szampana.

Możliwe jednak, że o prowincjonalności Kohla najlepiej świadczył nie gust kulinarny, a preferencje urlopowe. Przez 27 lat z rzędu odpoczywał latem w tym samym miejscu – austriackim St. Gilgen, w skromnym, żółtawym domku z porożem nad wejściem. W miejscowym jeziorze próbował pływać, przynajmniej do niego wchodzić, częściej jednak wiosłował łódką, a najczęściej wdrapywał się na okoliczne alpejskie szczyty.

W wielkim poście z kolei udawał się na dwutygodniową kurację odchudzającą do sanatorium St. Georg w austriackim kurorcie Bad Hofgastein, gdzie odżywiał się herbatkami ziołowymi, wodą mineralną i suchą mleczną bułką z orkiszu, pokrojoną na 12 plasterków – połowa rano, połowa wieczorem. Razem z innymi pensjonariuszami przychodził w płaszczu kąpielowym na masaż lub plątał się po basenie. Mocno sapiąc, stawiał swój leżak pomiędzy innymi i od razu zapadał w głęboki sen. Ale nawet tam podejmował zagranicznych premierów. Podczas gdy szef rządu brytyjskiego John Major czy włoskiego Romano Prodi delektowali się wykwintnym menu, Kohl raczył się jogurtem lub żuł swoją bułkę. „Czy smakuje?", „Może jeszcze troszkę"? – proponował gościom dokładkę mięsiwa, demonstrując przy tym wielką siłę woli.

Odpoczynek kanclerski, letni i wiosenny, jako stały element weszły do politycznej symboliki Kohla, wysyłanej do wyborców w kraju. Jeśli wiosenna kuracja odchudzająca konotowała cnotę dyscypliny żelaznego kanclerza, to letnia kanikuła w St. Gilgen symbolizowała należną za ciężką pracę nagrodę. „Kto dużo pracuje, ten zasłużył sobie na odpoczynek" – brzmiał urlopowy przekaz szefa rządu z letniego St. Gilgen, uzupełniony kanclerską fotką. Promieniowała na niej masywna, zadowolona postać, niezmiennie przyodziana w szary anorak z brązowymi, przyciężkawymi sandałami na nogach.

Patriarcha z instynktem władzy

Z biegiem lat coraz bardziej prowincjonalny, konserwatywny i zapatrzony w siebie, pozostawał głuchy na krytykę własnych poczynań. Dlatego nie cierpiał narzekających na niego dziennikarzy. „Bimbają przez cały dzień, chleją na umór i biorą jeszcze za to dużo kasy" – takie miał o nich zdanie. Chroniony przez swój kokon samozadowolenia, był odporny na utyskiwania na brak charyzmy, zdolności przywódczych czy krasomówczych. Coraz bardziej też opryskliwy wobec współpracowników lubił zaczaić się na jednego czy drugiego na korytarzu urzędu kanclerskiego, by zbesztać go w cztery oczy. Jego polecenia przybierały często formę nabazgranych na kartce papieru zapisków, które nagle wyciągał z kieszeni marynarki.

„Nie, to nieprawda" – krzyczał w trzecim roku kanclerstwa Kohla (1985) francuski politolog z pierwszej półki Jean-Paul Picaper. „Kohl jest za duży i wygląda nieporadnie, dlatego trudno go uznać za chodzącą mądrość. Fakt, nie potrafi jeść chińszczyzny pałeczkami. Ale według moich informacji nigdy nie chciał zostać cesarzem Chin. A skoro jest owym słoniem w składzie porcelany, to jak wiadomo, słoń ma długą pamięć. W przypadku Niemca, w dodatku historyka z wykształcenia, wyjątkowo cenne". Generalnie tak, ale w tym konkretnym przypadku niekoniecznie. Wystarczy bowiem przypomnieć anegdotę o słoniu, który w zoo oblał wodą z trąby starszą kobietę, gdyż rozpoznał w niej małą dziewczynkę, jaka przed laty przekornie podała mu jabłko z ukrytą w nim szpilką. A jak ma się to do Kohla? Gruboskórny kanclerz pamięcią słonia ogarniał sojusznika i konkurenta, który choć raz zaszedł mu za skórę. I brał na nim krwawy odwet. Francuski politolog przyjął więc wątpliwą linię obrony.

Słoniowaty Kohl posiadał jednak dar wyjątkowo cenny u polityka – instynkt władzy. On stymulował jego karierę, on wyniósł go na najwyższy urząd, on pozwolił mu się utrzymać na nim przez 16 lat. Tajemnica sukcesu? Kohl stworzył partyjne networki, sieciowe systemy wczesnego ostrzegania przed ewentualnym niebezpieczeństwem. Ich podstawę stanowili siedzący u niego w kieszeni chadecy, zawdzięczający mu posady i perspektywy dalszej kariery. Telefonicznie utrzymywał kontakt z funkcjonariuszami wszystkich szczebli, nawet tego najniższego. CDU traktował jak jedną wielką rodzinę. Wspierał utalentowanych beniaminków, nagradzając stołkami, i strącał, jak tylko stawali się zbyt niebezpieczni. Kohl potrafił ujmować ludzi swoim ciepłem, opiekuńczością i protekcją, ale trudno było tym, których uznawał za swoich wrogów. Jego długie ramię budowało i kończyło kariery.

W 1989 r., gdy notowania kanclerza i CDU leciały z pieca na łeb, zawiązał się spisek mający go usunąć. Puczyści wywodzili się z chadeckich szczytów. Od początku pucz przypominał akcję dyletantów skierowaną przeciwko mistrzowi politycznej intrygi. Dzięki swoim networkom kanclerz zawczasu dowiedział się o frondzie. Tym bardziej że sami frondyści nie trzymali języka za zębami, a jako chadeckim generałom nie udało im się zebrać wystarczającej liczby oddziałów. Kohl zagrał va banque. Zaproponował alternatywny wybór przewodniczącego partii, zarazem kanclerza kraju. Puczystów opuściła odwaga. Patriarcha w odwecie przeprowadził noc długich noży. Frondystom skręcił karki, łamiąc im kariery. Dla niego okazało się to zbawcze. Zbiegło się bowiem z nowym wyzwaniem: w Berlinie runął mur, realnie i symbolicznie dzielący Niemcy na dwa państwa, a świat na dwa polityczne bloki.

Ojciec zjednoczenia

Kohl podchwycił szansę na zjednoczenie kraju. Swój cel osiągnął inaczej niż Bismarck. Nie tylko bez rozlewu krwi, budzenia niemieckiego nacjonalizmu i triumfalizmu czy ulegania pokusie ponownego sięgnięcia po hegemonię w Europie, ale wręcz w organicznym sprzężeniu ze zjednoczeniem Europy. Bez Kohla nie byłoby ani wspólnej europejskiej waluty, ani bezwizowej Europy. A kłody pod nogi rzucali mu polityczni sojusznicy. „Dwa razy was pobiliśmy, a wy znów podnosicie głowę" – powiedziała mu bez ogródek brytyjska premier Margaret Thatcher.

Wprawdzie brutalne tempo zjednoczenia Niemiec i Europy odbija się dziś czkawką, ale choćby włączenie notorycznego greckiego dłużnika do unii walutowej było dla Kohla bez alternatywy. Ryzykowne przedsięwzięcie, choć wcale nie bardziej niż pojednanie z Rosją Gorbaczowa i Jelcyna czy forsowanie polskiego akcesu do UE i NATO. Miał przy tym Kohl odwagę odciąć się od niebezpiecznych politycznych fantasmagorii. Kiedy podczas wizyty w Polsce na zaproszenie premiera Mazowieckiego mniejszość niemiecka powitała go hasłami: „Śląsk na zawsze nasz", nawet do nich nie podszedł, nie podał im ręki, a po powrocie do kraju przysłał podręczniki do nauki niemieckiego. By nie byli bardziej papiescy niż sam papież.

Osobista przyjaźń łączyła go z polskim papieżem. Aby docenić wkład Karola Wojtyły w zjednoczenie Europy, zaprosił go do Berlina, by symbolicznie przeszedł z nim przez Bramę Brandenburską. Gradowi zgniłych jajek, jakimi rozgoryczeni konserwatyzmem Jana Pawła II liberalni Niemcy obrzucili gościa z Watykanu, kanclerz nie mógł zapobiec. Sam zresztą padł później ofiarą identycznych ataków. Jednak w przeciwieństwie do ojca świętego Kohl na bombardujących go jajkami Niemców z byłej NRD rzucił się z gołymi pięściami, od czego jego borowcy z trudem go tylko powstrzymali. Nie spełnił bowiem w pełni swojej obietnicy „kwitnących krajobrazów" na wschodzie Niemiec, jaką obudził w mieszkańcach byłej NRD. Ich frustracja okazała się tak samo realna jak niezmierzone potrzeby wschodnich landów, prawdziwego worka bez dna, a scalanie podzielonych przez dziesięciolecia Niemiec dłuższe i boleśniejsze. Osiem lat po zjednoczeniu kraju przesądziło to o przegraniu wyborów (1998). Podobnego losu w demokracji nie uniknęli wszak inni mężowie stanu, choćby Winston Churchill po wygranej wojnie z Hitlerem.

Grzesznik demokracji

Ponurym cieniem na kanclerza rzuciła się jednak rok po przegranych wyborach „afera czarnych kont", największy skandal polityczny w powojennych Niemczech. Ujawniła stworzony przez ikonę zjednoczenia nielegalny system finansowania partii, dzięki czemu przez ćwierć wieku mógł on sterować nią jak faraon starożytnym Egiptem. Lojalni podwładni dostawali okrągłe sumki. W efekcie rzesze chadeków do szczebla powiatu siedziały w jego kieszeni. W ten też sposób pozyskiwał od struktur terenowych CDU cenne informacje, a na kongresach głosy delegatów. Tajne subwencje nigdy nie trafiały do księgi rachunkowej skarbnika CDU. Ich istnienie było jednak na szczytach chadecji tajemnicą poliszynela. Wielokrotnie podczas biesiad z pretorianami, gdy przyszło do płacenia rachunku, palcem wskazywał na jednego z nich, rubasznie komenderując: „Ha, dziś płacisz ty! Ha, masz kasę z czarnych kont! He, he, wiem o tym!". Po czym śmiał się do rozpuku z resztą towarzystwa.

Skąd pochodziły subwencje? Pokaźnym strumieniem wpływały na specjalnie konta utworzone w bankach luksemburskich lub szwajcarskich, zamykane zaraz po dokonaniu większego przelewu, czym kopiowano mafijne praktyki prania brudnych pieniędzy. W Niemczech konta należały do fikcyjnych organizacji o fantasmagorycznych nazwach, jak Wspólnota dla Przyłączenia Niedorozwiniętych Rynków czy Zjednoczenie dla Wspierania Prywatnej Pomocy Rozwojowej. W śledztwie Kohl milczał jak grób, skrywając nazwiska hojnych sponsorów. „Dałem im na to moje słowo" – powtarzał jak mantrę. Nad Renem i Sprewą zawrzało. Praktyka kanclerza godziła w samo serce niemieckiej konstytucji, jasno określającej transparentność w obchodzeniu się partii z finansami.

Gdy przegrał wybory do Bundestagu, w urzędzie kanclerskim na gwałt niszczono akta państwowe. Do dziś nieznane jest pochodzenie milionów marek w gotówce, jakie trafiły do CDU w walizkach przekazywanych na stacjach benzynowych, autostradach i we włoskich pizzeriach. Ogólna suma „czarnych kont" opiewa na ponad 20 mln marek. Część z nich zakamuflowano jako „spuściznę po majątkach żydowskich", co w kontekście odpowiedzialności RFN za zbrodnie Holokaustu dokonane przez III Rzeszę graniczyło z wyjątkową impertynencją.

Oskarżony o malwersacje finansowe Kohl stanął przed prokuraturą i komisją śledczą. Twórcy zjednoczenia Niemiec groziło pięć lat za kratami. Niemcy były w szoku, CDU w rozsypce, jej wielcy baronowie po uszy uwikłani w skandal, gdy sekretarz generalna CDU Angela Merkel przeprowadziła szarżę życia i opublikowała artykuł, który zmienił losy Niemiec, CDU, Kohla i jej samej. Zażądała w nim od chadecji odcięcia pępowiny od szkodliwego malwersanta, który chełpił się tym, że na stałe wszedł do podręczników historii. Skoro odmawia podania nazwisk donatorów nielegalnych subwencji, to należy go raz na zawsze wyrzucić z partii, kart historii i pozbawić osobistego kultu, jakim się powszechnie cieszy. W 150 wierszach Merkel wezwała Kohla do abdykacji, a partię do puczu. Sama stanęła na jego czele. „W starożytnym Egipcie po śmierci faraona był zwyczaj zamurowywania w piramidzie żyjących członków dworu ze zmarłym monarchą. Tak też będzie w moim i CDU przypadku" – odpowiedział rozsierdzony listem Merkel chadecki patriarcha, gotów autorytet CDU utopić w błocie.

Pod presją oburzonych Niemców zainspirowana puczem Merkel chadecka wierchuszka zmusiła swojego patriarchę do opuszczenia tronu. W jednej chwili Merkel strąciła wielkiego kanclerza z cokołu pomnika, jaki ten wystawił sobie zjednoczeniem Niemiec. Pozbawiła go władzy i czci. Dokonała ojcobójstwa z zimną krwią. Nigdy jej tego nie wybaczył. Czuł się odkrywcą jej politycznego talentu i protektorem jej kariery. „Jeżeli przez całe życie ktoś harował dla partii i państwa, a potem stwierdza, że ludzie, którzy zawsze chcieli być przy nim jak najbliżej, nagle się odwracają czy wręcz są przeciwko niemu, bo popełnił jakiś błąd, to muszę przyznać, że było mi bardzo przykro. I to nie z mocy wyroków losu, ale z powodu ludzi, na których się zawiodłem" – powiedział w wywiadzie.

Afera utopiła ikonę zjednoczenia w błocie. Samobójstwo żony (2001) chorej na alergię na światło słoneczne wstrząsnęło Kohlem emocjonalnie. Jego syn Walter w wydanej w 2011 r. książce wygarnął mu jednak, że prawdziwą jego rodziną była CDU, nie żona i dzieci. O ponownym ślubie ojca z młodszą o 34 lata Maike Richter syn dowiedział się z telegramu, a szczegółów z prasy brukowej. Podsyciło to tylko spekulacje o pozasomatycznych powodach samobójstwa żony, która dla kariery męża poświęciła się bez reszty.

Nikt też nie wie dokładnie, co stało się w lipcu 2008 r., gdy Kohla znaleziono leżącego od kilku godzin na podłodze własnego domu. Zemdlał, spadł ze schodów? Na pewno upadek był tak nieszczęśliwy, że spowodował uraz czaszki, utratę zdolności artykulacji i konieczność przesiadki na wózek inwalidzki. Druga żona inwalidę trzymała pod pantoflem, ograniczając kontakty z synami, nie wpuszczając do niego Michaiła Gorbaczowa, a nawet formułując pamiętniki kanclerza. Jesień życia osłodziło mu przyznanie Unii Europejskiej Pokojowej Nagrody Nobla w 2012 r. Do rodzinnego Oggersheim przyjechał z Oslo przewodniczący Rady Europejskiej Herman Van Rompuy i przekazał Kohlowi kopię nagrody. „Europa jest naszą ojczyzną, teraźniejszością i przyszłością" – wyznał silnie wzruszony 82-letni były kanclerz, a jego wypowiedź brzmi dzisiaj jak polityczny testament, jaki patriarcha Europy zostawił potomnym.

Jego wielkość wynikała już z samej tylko postury. Ze 193 cm wzrostu i 135 kg wagi wypełniał sobą każde pomieszczenie. Wielu polityków było gotowych uciąć sobie rękę, że na własne oczy widziało, jak wraz z kanclerzem do pomieszczenia wkraczał jego autorytet. Mimo to uskarżali się nagminnie, że niczym walec miażdży ich już samymi gabarytami. „Z pewnością nie jestem ucieleśnieniem elegancji" – wyznał kiedyś samokrytycznie w szwajcarskiej telewizji. Faktycznie, żaden kanclerz ani przed, ani po nim nie ściągał na siebie tylu drwin rodaków ze względu na swoją prowincjonalność. Świadczy o tym jedna z anegdot: Kohl i jego minister spraw zagranicznych, giętki dyplomata i lew salonowy Hans Dietrich Genscher, siedzą przy stole na bankiecie u królowej brytyjskiej. W pewnym momencie Genscher szepcze szefowi do ucha: „Spójrz, Helmut, jakież oni tu mają sztućce! Twoja Hannelore na pewno by się ucieszyła z takiego prezentu". „Jasne – odpowiada Kohl – ale, do diabła, nie wiem, jak to zrobić". „Całkiem prosto" – ripostuje Genscher, dyskretnie chowając sztućce do kieszeni swojej marynarki. Kohl chce zrobić to samo, ale niezgrabnie trąca ciężką ręką o kieliszek z winem. I zwraca na siebie uwagę wszystkich gości. Za pospieszną radą Genschera, wyraźnie speszony, życzy obecnym przy stole smacznego. A do swojego ministra syczy: „Do diabła, przy deserze spróbuję jeszcze raz". Podczas podawania deseru Kohl ponownie nerwowo upycha sztućce w kieszeni, ale i tym razem zawadza o kieliszek z winem. „Cholera" – przeklina pod nosem. Wszyscy goście jak jeden mąż wlepiają w niego wzrok. „Aha – rozlega się pomruk na sali – kanclerz Niemiec chce pewnie wygłosić jakieś przemówienie". Kohl wstaje ociężale i mówi: „Na cześć królowej i ku rozbawieniu obecnych tu gości chciałbym zaprezentować magiczną sztuczkę. Otóż włożę sztućce do kieszeni mojej marynarki, a wyciągnę je z fraka Genschera".

Pozostało 90% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Historia
Pomogliśmy im odejść z honorem. Powstanie w getcie warszawskim
Historia
Jan Karski: nietypowy polski bohater
Historia
Yasukuni: świątynia sprawców i ofiar
Historia
„Paszporty życia”. Dyplomatyczna szansa na przetrwanie Holokaustu
Historia
Naruszony spokój faraonów. Jak plądrowano grobowce w Egipcie