Nawet najbardziej profesjonalny złodziej musiał liczyć się z tym, że kiedyś może wpaść. Dlatego w Odessie opracowano też sposób na unikanie kar lub łagodzenie ich. Kasiarz powinien zdobyć informację o sprawcy innego, poważnego przestępstwa: np. gwałtu, napadu, rozboju lub zabójstwa. I w razie czego „przehandlować” tę wiedzę za łagodniejszy wyrok za napad na bank. Jednak tutaj obowiązywała żelazna zasada: kasiarz mógł sypnąć kogo chciał, z wyjątkiem innego kasiarza. Złamanie tej reguły mogło grozić wyrokiem śmierci wydanym przez elitarne bractwo. Skąd kasiarz miał mieć wiedzę o innym przestępstwie? To jego sprawa – mógł za nią zapłacić lub po prostu się dowiedzieć, obracając się w półświatku.
Nieformalni absolwenci odeskiej szkoły rzeczywiście stanowili elitę złodziei. Nie zajmowali się drobnymi kradzieżami, nie wchodzili w paradę doliniarzom, czyli kieszonkowcom. Oni byli od spraw najtrudniejszych: ograbiania skarbców i sejfów bankowych oraz kas pancernych. Mówiono, że każdy kasiarz może zostać złodziejem, ale nie każdy złodziej może zostać kasiarzem. Elitarni przestępcy cenili sobie również dobre towarzystwo: artystyczną, wojskową i polityczną śmietankę wielkich miast. Uczono ich, że kontakty z wpływowymi osobami nie tylko dają im możliwości, lecz również stanowią okazję, aby poznać najbogatsze osoby i później zdobyć wiedzę umożliwiającą okradzenie ich. Aby skuteczniej wejść na salony, pieniądze zdobywane w napadach, inwestowali w legalne przedsięwzięcia: sklepy czy drobne fabryki (pojęcie prania brudnych pieniędzy wówczas nie obowiązywało). Sylwetkę jednego z „kasiarzy” tak opisał przedwojenny dziennikarz Aleksander Wat: „Król włamywaczy polskich”, piękny mężczyzna lat koło czterdziestu, mówił ślicznie po francusku, pięknie po włosku i chyba bardzo dobrze po angielsku, o manierach arystokraty, o głosie miłym, wyjątkowo bogatym w timbre, o bardzo subtelnym sposobie opowiadania. Był po jakimś bardzo wielki wpadunku, miał być rabunek na wielką skalę, wynajęli olbrzymie apartamenty w sąsiednim domu i zrobili przekop. Król włamywaczy polskich, a zatem i europejskich – bo polscy włamywacze byli uważani w tym czasie za najlepszych w Europie. Potem, gdy wyszedłem z widzenia i spotkałem jakiegoś znajomego MSZ-towca powiedziałem mu: Wie pan, że powinniście jednak wysłać go na jakąś dobrą placówkę, dobrego ambasadora. Mogę go wam polecieć, to człowiek o absolutnie nieskazitelnych manierach, bardzo inteligentny, niezwykle ujmujący – Szpicbródka”.
Od kasiarza do szpiega
Człowiek, którego opisywał Wat, naprawdę nazywał się Stanisław Cichocki, ale używał różnych nazwisk. Znany był z zamiłowania do wytwornego życia, arystokratycznych manier i wielkich pieniędzy. Nie wiadomo było skąd pochodził, bo on sam różnie o tym mówił. Wiadomo, że na początku XX wieku wykształcił się w szkole kasiarzy w Odessie, szybko zajął się złodziejskim fachem. Wiadomo to z akt procesu sądowego, który w 1904 roku odbył się w Kijowie. Na ławie oskarżonych posadzono czterech sprawców napadu na lokalny oddział Banku Moskiewskiego. Wśród nich był właśnie Cichocki. Skazano go na dziesięć lat kolonii karnej i wywieziono na Syberię. Całego wyroku nie odbył, bo przed I wojną światową pojawił się na ziemiach polskich. Dlaczego zwolniono go wcześniej? Prawdopodobnie zawarł nieformalne porozumienie z ochraną i w zamian za wcześniejsze zwolnienie zgodził się wziąć udział we włamaniach do banków niemieckich, a potem do ich kas pancernych z tajnymi dokumentami. W 1919 roku, pojawił się nagle w Odessie, gdzie formowano polski oddział wojskowy. Mówił, że jest przedsiębiorcą, zrobił wielki majątek jako właściciel kopalni surowców na Syberii, ale rewolucja bolszewicka zniszczyła jego sukcesy i on chciałby pieniędzmi wesprzeć tych, którzy zbrojnie walczą z czerwonymi. Zdemaskowano go jako oszusta i musiał uciekać. Na krótko znowu trafił do więzienia. Prawdopodobnie wyszedł, bo zgodził się na współpracę z Czeka – tajną policją bolszewicką, która musiała zdobywać pieniądze na utrzymanie komunistycznej władzy, a więc potrzebowała specjalistów od włamywania się do kas.
Wkrótce potem Cichocki pojawił się na warszawskich salonach. Przedstawiał się jako bogaty kupiec, który zbił majątek na handlu futrami i cygarami, a zarobione tam pieniądze zainwestował w bankrutujący teatrzyk w centrum Warszawy. Przezywano go „Szpicbródką” od charakterystycznej, szpiczastej brody. Po raz pierwszy „Szpicbródka” trafił na łamy prasy w 1921 roku w związku ze sprawą, która w stolicy niepodległej Polski wywołała konsternację. Prasa pisała, iż „niejaki Cichocki z niejakim Brockim” włamali się do Kasy Przemysłowców Polskich, aby ukraść 15 milionów marek. Potrzebowali trochę czasu na pokonanie zamków blokujących sejfy bankowe. Nie zdążyli nic ukraść, bo wspólnik „Szpicbródki” – wątpliwej reputacji przedsiębiorca i cinkciarz nazwiskiem Walenty Sieczka – który miał stać na czatach i pilnować czy w pobliżu nie kręci się policja, przestraszył się konsekwencji i nie tylko uciekł, ale popędził nawet na komisariat, aby zawiadomić policję. Mozolną pracę „Szpicbródki” i jego kompana przy bankowych zabezpieczeniach przerwało wejście funkcjonariuszy. Po krótkim procesie Cichocki i jego wspólnik zostali skazani na cztery lata więzienia.
Po wyjściu na wolność Cichocki znowu rozpoczął serię napadów na banki w Warszawie i Częstochowie. Dowodem jego profesjonalizmu jest raport Henryka Langego, szefa warszawskiego Wydziału Śledczego. Lange był pierwszą osobą, która przyjechała do obrabowanego banku na ulicy Niecałej. W skarbcu bankowym odkrył dziurę w podłodze, zamaskowaną deskami, która była wejściem do tunelu, którym wyniesiono gotówkę i złoto. Tunel prowadził do sklepu po przeciwnej stronie ulicy. Jego właścicielem był od niedawna „Szpicbródka”. Król kasiarzy przekopał tunel podziemny i jednej nocy włamał się do banku, rabując wszystko. Znowu na kilka lat powędrował za kratki, ale zdobycz skutecznie ukrył przed śledczymi.
Po kolejnym wyjściu z więzienia, nadal planował skoki. Jednak wybuch wojny zastał go we wschodniej Polsce. Wkrótce wpadł w ręce NKWD i został wywieziony do ZSRR, jak setki tysięcy innych Polaków. Ze Związku Sowieckiego wyszedł wraz z armią Andersa, z którą przeszedł cały szlak bojowy. Czy przeżył ze względu na dawne związki z sowieckimi służbami? Jest to wielce prawdopodobne. Już w latach 30., relacjonując jego proces za napad na banki, dziennikarz „Tajnego Detektywa” twierdził, że „Szpicbródka” jest agentem GPU (sowieckiego wywiadu, następcy Czeka). Wskazywać na to może fakt, że po wojnie zdecydował się wrócić do Polski, co dla weterana armii Andersa było bardzo ryzykowne. Zmarł po wojnie w Warszawie, w zupełnym zapomnieniu, a swoje tajemnice zabrał do grobu.