Był rok 1977. Wczesnym rankiem wszedłem do bezokiennego korytarza w Pałacu Staszica i otworzyłem drzwi do pokoju 107. Ktoś zapukał. Chudy, w wyciągniętym swetrze. Znałem go z korytarza, był nowy. Uśmiechnął się miło, chociaż nieśmiało. Nie mówił „cześć", tylko „dzień dobry".
Kultura instytutu PAN wymuszała przedłużoną młodość, więc obydwaj, po trzydziestce, zaliczaliśmy się do tej samej kohorty. Zapytał, czy może usiąść, i jeśli dobrze pamiętam, zapalił papierosa. Wyciągnął z kieszeni złożone kartki maszynopisu. „Instancja poleciła mi zaopiniować twoją pracę habilitacyjną. Chciałem ci przeczytać, co napisałem...".
Byłem kompletnie osłupiały. Dr Edmund Wnuk-Lipiński był wtedy członkiem egzekutywy organizacji partyjnej. Moja praca, obroniona dwa lata wcześniej, utknęła w procesie zatwierdzeń partyjnych wobec słusznego przeświadczenia, że analiza zjawisk społecznego uczestnictwa w niej zawarta jest dla systemu niebezpieczna, bo traktuje o tym, co wielkie teorie przeoczają. Pogodziłem się już z myślą, że jest to sprawa stracona. Napiętnowany etykietą dysydenta intelektualnego i niemarksisty, odczuwałem ten stygmat na co dzień. Przybiegałem co rano do instytutu i na starej maszynie Mercedes pisałem kolejną książkę. W pośpiechu, zanim koło 12 powoli zaczną się schodzić mandaryni nauki, starałem się napisać jak najwięcej.
Być przyzwoitym
Tymczasem przede mną siedział nowy. I czytał ekspertyzę Oddziałowej Organizacji Partyjnej dla Komitetu Wojewódzkiego PZPR. Na mój temat. Okrągłe słowa ostrożnie mijały wrażliwą politycznie orbitę, po to by wydać konkluzję: „praca jest wartościowa i stanowi podstawę do nadania tytułu docenta". Skończył, zapalił jeszcze jednego papierosa. „To przewidujesz wybuch niezadowolenia społecznego?" – zapytał. „Mundek, czy ty nie boisz się napisać o mojej książce?" – odpowiedziałem.
Kilka miesięcy wcześniej mój kolega, chcąc intelektualnie podreperować upadające pewne pismo młodzieżowe, zamówił u mnie artykuł i natychmiast po wydrukowaniu został zwolniony przez sekretarza Łukaszewicza. „Ja nie przyszedłem do partii, żeby świnić ludziom, przyszedłem, żeby być przyzwoitym" – oświadczył Edmund. Lody stopniały.