Tegoroczny długi weekend to prawdziwy wysyp rocznic. W środę stuknęło okrągłe 20 lat, odkąd jesteśmy w Unii Europejskiej. W czwartek mamy 20-lecie uznania 2 maja za Dzień Flagi (a nie tylko most łączący najdłuższy weekend w roku). No i oczywiście w miniony poniedziałek minęło dokładnie sto lat od narodzin złotego.
Ekonomistę kusi najbardziej to, by napisać coś na temat złotego. Nie kolejny rocznicowy panegiryk, ale wspomnienie, jak to naprawdę ze złotym było. Bo z rocznicami różnie bywa: nie każdy pochód pierwszomajowy był w Polsce spontaniczną, radosną demonstracją.
O tym, jak wielkim sukcesem było wprowadzenie złotego zamiast pożartej przez inflację marki, napisano już wiele. Złoty przetrwał sto lat, co samo w sobie jest osiągnięciem. Ale warto pamiętać o tym, że losy złotego, po szczęśliwym debiucie, nie były wcale łatwe.
Kiedy wprowadzano złotego (początkowo miał to być „lech”), planowano, że będzie trwale równy frankowi szwajcarskiemu, a więc walucie mającej oparcie w rezerwach złota i uchodzącej za symbol stabilności. Kłopoty finansowe wywołały jednak szybko kryzys złotego: do roku 1927 stracił blisko połowę wartości. Aby temu zapobiec, Polska przystąpiła do stworzonego przez Francję „złotego bloku” państw, które zadeklarowały utrzymanie silnych walut. Niestety, działo się to w czasie wielkiego kryzysu, kiedy większość krajów – z USA i Wielką Brytanią na czele – celowo dążyła do osłabienia walut, a ci, którzy tego nie zrobili, cierpieli na jeszcze większe załamanie gospodarcze niż inni. Polska niestety też.
Wojenne losy złotego pomińmy (po zajęciu kraju Niemcy nadal je emitowali, choć oczywiście bez polskiego orła; w dodatku wartość tej waluty wcale ich nie interesowała).