Tak się bowiem składa, że w wyborach tych większość (choć nie zdecydowana, ale jednak większość) katolików zagłosowała przeciwko katolikowi, jakim jest Joe Biden, a za mało ortodoksyjnym protestantem, który prowadził przez lata dość luźne życie osobiste. Powód: obrona życia nienarodzonych. Jednak dla wielu innych katolików, w tym poważnych teologów czy hierarchów, kwestie pro-life, w których Trump – mimo licznych swoich wad – ma niewątpliwe zasługi, w ogóle nie mają znaczenia. I dlatego nie tylko głosowali oni, ale i wzywali do głosowania za katolikiem Bidenem, który jednocześnie opowiadał się za nawet późną aborcją. I obie strony tego sporu – a mówię wyłącznie o katolikach – zapewniały o swojej stuprocentowej katolickości i odsądzały od czci i (prawdziwej) wiary za jej brak drugą stronę.