Pani P. w nowohuckiej podstawówce tłukła nas na przykład między drugą a czwartą klasą najpierw plastikową linijką, potem drewnianą nogą od krzesła, a na koniec czerwoną plecionką, którą pieszczotliwie ochrzciła „Kasia". Do dziś pamiętam obrzmiałe dłonie i łzy w oczach tych częściej obijanych.
Ja zwykle umiałem wykręcić się sianem, dostałem wszystkiego może ze cztery razy. Ale mój kolega i sąsiad, niejaki Gucio, był tłuczony przez przekonaną o słuszności swoich racji panią P. niemal codziennie. Prawda, był wyjątkowym nicponiem. Buzia mu się nie zamykała. Umazane atramentem palce jakoś samodzielnie – mam prawo sądzić, bez udziału mózgu – targały koleżanki za warkocze, dłubały scyzorykiem w ławce i ciągnęły słabszych kolegów za ucho. Jednak za każdym razem, kiedy spoczywało na nim oko pani P., Gucio zapadał się sam w sobie, chował pod ławkę, udawał, że go nie ma. Ale pani P. była sprytniejsza. Pamiętam, jak jej zgrabna dłoń wędrowała w ciemne zakamarki podszycia szkolnej ławki, przez chwilę krążyła jak myszołów w poszukiwaniu ofiary, a potem z gracją wyciągała za ucho szamoczącego się gówniarza. Gucio już wiedział, co go czeka, ale nie histeryzował, nawet zachowywał się z pewną godnością. Wywleczony spod ławki, przeciągnięty w kierunku biurka nauczycielki był potem stawiany obok krzesła, zmuszony do wyciągnięcia dłoni, a potem sprawę przejmowała pałająca dydaktyczną zemstą, gorąca do czerwoności „Kasia".
Zamykaliśmy oczy. Słychać było tylko świst powietrza, tępe uderzenia i syk rozpaczy biednego Gucia. Kiedy otwierałem oczy, Gucio, wciąż jeszcze żywy, ale pokonany przez ciało pedagogiczne, wracał zgarbiony do ławki i rzucał pod nosem najgorsze przekleństwa. Pani P. udawała, że tego nie słyszy, ale pewnego dnia nie wytrzymała, zerwała się z krzesła jak gepardzica, doskoczyła do Gucia i przytargała go z powrotem do biurka. A potem nastąpiła kolejna egzekucja.
Zastanawia reakcja oglądającej ten codzienny spektakl młodzieży. Osobiście żałowałem Gucia, bo był moim sąsiadem i kolegą. Ale muszę przyznać, że czułem zarazem pewien rodzaj ulgi, że to on, nie ja, jest ofiarą rozsierdzonej nauczycielki. Inni koledzy patrzyli na te sceny ze stoickim spokojem lub zastanawiając się nad swoim miejscem w kolejce do usłużnej „Kasi".
Najgorsze były dziewczyny, których oczy pałały zwykle uczuciem głębokiej satysfakcji. Ależ one się cieszyły. Oto jest sprawiedliwa kara. Oto sprawca tylu ich cierpień i strapień, człowiek, który z natarczywością idioty wyżywa się na ich starannie splecionych warkoczach, maże ich wykrochmalone kołnierzyki atramentem, kłuje cyrklem albo ołówkiem i przezywa podczas przerw, oto ów człowiek (używały mocniejszych określeń) trafia na mocniejszego od siebie. I pada na kolana upokorzony.