Plus Minus: W latach 30. wyrażał pan zdecydowanie antyniemieckie poglądy. Jak wyglądały pana relacje – opozycyjnego wówczas posła – z ambasadorem Niemiec Hansem von Moltke?
Moltke pracował w Polsce poniekąd jak Repnin w XVIII wieku: gładko i dokładnie. Wnuk wielkiego Moltkego prowadził wraz ze swoją bardzo miłą żoną gościnny dom, zapraszał często polityków wszelkich ugrupowań politycznych. Ja bywałem z początku nawet stosunkowo dość często, co kilka miesięcy, zapraszany, a zdarzało się nawet, że byłem proszony sam. Gdy stosunki polsko-niemieckie pozornie uspokoiły się po 1934 r., a ja musiałem coraz wyraźniej wskazywać niebezpieczeństwo, ustały zaproszenia do ambasady.
Pamiętam, że raz na żartobliwą przymówkę Moltkego przy przywitaniu po francusku, że dawno nie byłem, odpowiedziałem mu po niemiecku: „Panie, pozostaję zawsze wiernym przeciwnikiem...", również żartobliwie. Było to na przyjęciu, niedługo przed wojną, z koncertem (niemieckiego) pianisty Bankhausa. Po świetnie zagranym „Marche Militaire" Schuberta na pytanie Moltkego o wrażenie odpowiedziałem: „Wspaniale, tylko czy to marsz na Paryż, czy marsz na Warszawę, czy na oba miasta?". Raz mi ktoś wspomniał, że Moltke żali się, iż jestem w Warszawie przeciwnikiem nr 1 Trzeciej Rzeszy:
– Niech pan mu powie – odrzekłem – że nr 2, a nr 1 to jest Moltke, który jako Niemiec, wnuk feldmarszałka, na pewno żywiej jest przeciw Hitlerowi niż ja, cudzoziemiec.
A jak pan wspomina wrażenia po samym ataku Niemiec na Polskę we wrześniu 1939?