Ostatnio jednak zmieniłem zdanie. Obserwując reakcje na tekst mego redakcyjnego kolegi Marcina Kube o pisarzach, którzy oddali się pasji zwalczania obecnej władzy, stwierdzam, że to środowisko niezdolne do głębszej refleksji, o autorefleksji już nie wspominając.
Cóż napisał Marcin? Przedstawił pogłębioną recenzję ostatnich, niezwykle zaangażowanych politycznie, tekstów Eustachego Rylskiego, Ignacego Karpowicza, Marii Nurowskiej, Andrzeja Saramonowicza, stawiając tezę – takie prawo krytyka kulturalnego – że nie mają zbyt dużej wartości artystycznej. Biadał szczególnie nad Rylskim, wybitnym pisarzem, którego politycznie zaangażowana ostatnia powieść jest po prostu słaba. Przy okazji dostało się też pisarzom młodszego pokolenia – Szczepanowi Twardochowi, Ziemowitowi Szczerkowi czy Jackowi Dehnelowi – którzy swój talent literacki rozmieniają na drobne, komentując bieżącą politykę (oczywiście zgodnie z oczekiwaniami antypisowskiej publiki) na Facebooku.
Na reakcję nie trzeba było długo czekać. Wspomniany Dehnel na Facebooku zastosował starą metodę wyszydzenia argumentów autora tekstu w „Plusie Minusie". Najpierw użył argumentu ad personam (mającego w oczach czytelników poniżyć Marcina) – kim w ogóle jest ten Kube, że śmie nas pouczać. A później za pomocą aluzji do hasła z epoki gomułkowskiej o pisarzach do piór, starał się odwrócić kota ogonem, pyszniąc się, że żaden Kube nie zabroni mu pisania na tematy polityczne. Świetny argument, tyle że Kube wcale nie miał takiego zamiaru. W związku z tym błyskotliwe przywoływanie przez Dehnela międzynarodowej klasyfikacji zawodów, w której napisano, że zadaniem pisarza jest wypowiadanie się na ważne tematy społeczne i polityczne, to trafienie kulą w płot.
W podobnym duchu wpis Dehnela komentował wspomniany Szczerek. A – padł jeszcze argument o tym, że Kube nie napisał o pisarzach prawicowych, którzy zajmują się polityką. To akurat argument najśmieszniejszy, ponieważ gdyby Marcin skrytykował i pisarzy krytykujących rząd, i tych, którzy wspierają prawicę, z pewnością pojawiłby się zarzut, że jest wstrętnym symetrystą i jak śmie porównywać Bronisława Wildsteina do Rylskiego.
W skrócie – wielkie samozadowolenie. Robimy swoje i nie będą jacyś dziennikarze nas oceniać. A jeśli któryś nas skrytykuje, to dawaj, przywalimy mu zaraz na fejsie, zbierzemy kilkaset lajków, rzucimy do rozszarpania rozochoconej publice w społecznościówkach. To rzeczywiście znacznie łatwiejsze niż jakakolwiek autorefleksja. A potem pewnie pisarze będą narzekali, że przestajemy ze sobą dyskutować i tylko funkcjonujemy w bańkach informacyjnych, w których nikt z nikim nie prowadzi dialogu, lecz przekonuje się przekonanych. I będą mieli rację. W końcu znają to zjawisko jak mało kto.