Marek Lehnert. Korespondent. Przełomowe wydarzenia, kulisy niezwykłych spotkań, tajemnice życia w Watykanie

Wylądowaliśmy w nikomu nieznanych Rudnikach, w bazie wojskowej. Nikt się tam gości nie spodziewał, bo na trasie, na wiadukcie jednej z ulic, ciężko zwisał wysłużony już transparent: „Tylko socjalizm gwarantuje prawa człowieka".

Aktualizacja: 12.05.2019 12:06 Publikacja: 10.05.2019 00:01

Marek Lehnert. Korespondent. Przełomowe wydarzenia, kulisy niezwykłych spotkań, tajemnice życia w Watykanie

Foto: Forum

Gdy zaczynało się zanosić na to, że odejdę z polskiego „L'Osservatore Romano", ksiądz Boniecki podkreślał z zadowoleniem, że lata spędzone w watykańskiej redakcji równają się niższemu seminarium duchownemu. Na pewno zdobyte tam doświadczenie i wiedza – a także kontakty – były moim atutem w Wolnej Europie, a potem i w Polskim Radiu. Za czasów pracy w „L'Osservatore", która właściwie ograniczała się do odnotowywania papieskich czynności i wystąpień, kontakty ze współpracownikami Jana Pawła II nie były na dobrą sprawę potrzebne: o wszystkim, co nas interesowało, informował przecież on sam. Jako korespondent świeckich mediów musiałem już starać się o dojście do wysokich dostojników Stolicy Apostolskiej (nie-Polaków).

Gdy myślę o rozstaniu z redakcją polskiego wydania „L'Osservatore", zastanawiam się, jak było: czy dlatego wziąłem udział w papieskiej pielgrzymce do ojczyzny w 1983 roku, że ksiądz Adam Boniecki myślał, iż w ten sposób mnie zatrzyma? Wyróżnienie było w każdym razie ogromne. Tak duże, że przekonanie, iż nic lepszego mnie tam już nie spotka, towarzyszyło mi od pierwszej chwili i obróciło się przeciwko memu dobroczyńcy. W rezultacie dyrektor Najder, który od jakiegoś czasu chciał mnie zwerbować, dopiął swego i w 1984 roku miał już korespondenta w Rzymie [Radia Wolna Europa – red.].

Doszło do tego, jak często bywa, w sposób zabawny i paradoksalny. Kiedy nowy dyrektor polskiej rozgłośni pojawił się po raz pierwszy w naszej redakcji, od razu skierował swoje kroki do księdza Adama. Ten zaś zaraz przybiegł do nas, by zapytać, z kim ma przyjemność. Powiedzieć, że Stefan (Frankiewicz – red.)był tym oburzony, to za mało: był obrażony. Znał Zdzisława Najdera z Polski i fakt, że ktoś podobną wiedzą nie dysponował, wydał mu się nie do pomyślenia w środowisku katolickiej inteligencji. Kiedy panowie już się poznali i zjedli kilka obiadów w pobliżu Watykanu, gość zapytał księdza, czy wie może o kimś, kto nadawałby się na rzymskiego korespondenta jego rozgłośni. Adam bez wahania wskazał na mnie. Moje zapewnienia, że w życiu na to nie pójdę, bo trzeba by się pożegnać z krajem na zawsze, stawały się coraz mniej przekonujące, aż nadarzyła się ta podróż Jana Pawła II do Polski stanu wojennego. Miałem towarzyszyć mu w charakterze wysłannika dziennika „L'Osservatore Romano", a więc należeć do papieskiej świty, a nawet podróżować z watykańskim służbowym paszportem.

Druga wizyta Jana Pawła II w ojczyźnie od chwili wyboru na papieża, a zarazem jego osiemnasta podróż zagraniczna trwała osiem dni, od 16 do 23 czerwca 1983 roku. Zapamiętałem kilka przelotów trzecim helikopterem – pierwszym podróżował papież i jego najbliższe otoczenie, drugim watykańscy i polscy dostojnicy kościelni, trzecim polscy księża z Sekretariatu Stanu, wysłannicy watykańskich mediów, członkowie Gwardii Szwajcarskiej, żandarmi i ksiądz Roberto Tucci, jezuita. Późniejszy szef Radia Watykańskiego i główny organizator papieskich podróży w Polsce odpowiedzialny był za logistykę i bezpieczeństwo. Wiele czasu poświęcał na wypędzanie z kościołów ludzi BOR-u, którzy choć nie mieli prawa do nich wchodzić, i tam próbowali zająć stanowisko. Nie przewidywała tego umowa z władzami PRL, a kiedy funkcjonariusze zapominali o tym, ksiądz Tucci pokazywał im znaczek BOR-u, który miał przypięty pod klapą (podarował mi go potem, gdy lądowaliśmy w Rzymie, mówiąc: „Już tyle mam tego w domu, a panu może się przyda". Oczywiście wyłącznie na pamiątkę, bo znaczek ochrony zmienia się przy każdej podróży).

W warszawskiej siedzibie episkopatu przy skwerze Wyszyńskiego, gdzie zostaliśmy zakwaterowani, na każdego czekały w pokoju dwie butelki piwa, którego sprzedaż w dniach papieskiej wizyty była zakazana, były to więc prawdziwe rarytasy.

Na każdym kroku zdelegalizowana i zepchnięta do podziemia Solidarność przypominała o swoim istnieniu – na wszelkie możliwe sposoby, ale zawsze czytelnie. Już na lotnisku w Warszawie, gdzie witało gościa nie więcej niż dwieście, może trzysta osób, wśród nich gromadka dzieci w krakowskich strojach, pojawił się jeden tylko transparent: „Ojcze Święty, witamy. Aktorzy". A liternictwo to samo co w logo związku...

Pamiętam drżącego jak osika generała Jaruzelskiego, gdy 17 czerwca witał papieża w Belwederze. Był spięty, szedł jak nakręcony równym, mechanicznym krokiem. Lekko skrzypiały mu buty. Wyjął kilka kartek i zaczął czytać drżącym głosem. Walczył, żeby się opanować. Ktoś odwrócił się do mnie i powiedział: „Niech pan spojrzy, on chyba wierzy w to, co mówi. To niemożliwe, żeby kłamać, będąc w takim stanie".

Wieczorem w kościele Kapucynów przy Miodowej, gdzie papież odwiedzał urnę z sercem Jana III Sobieskiego, ktoś z tyłu mnie zawołał: „Panie Marku!". Odwróciłem się, w ławkach stał Tadeusz Mazowiecki. Podaliśmy sobie ręce i zdążyłem go spytać:

– No i co?

– Zaczął dobrze – odpowiedział Mazowiecki, a mnie tłum poniósł już gdzieś na bok.

Dopiero na zewnątrz dowiedziałem się, że byli tam w komplecie członkowie Komitetu Prymasowskiego (chodzi o Prymasowski Komitet Pomocy Osobom Pozbawionym Wolności i ich Rodzinom – przyp. red.), z Barbarą Sadowską, matką Grzegorza Przemyka zamordowanego kilka tygodni wcześniej przez milicję.

Po południu na Stadionie Dziesięciolecia wszyscy fotografowali gigantyczny transparent: „Ojcze Święty! Kochamy Cię, dziękujemy! Internowani".

Podczas mszy przyszedł do naszego stanowiska ksiądz Bolesław Krawczyk, pallotyn, asystent mistrza ceremonii papieskich:

– Chłopaki! Ci z Gdańska, stoczniowcy – co to za ludzie!

– Co się stało?

– Tyle razy ich przeszukiwano, były rewizje, a oni, jak tylko stanęli przed papieżem (na szczęście stali tyłem do kamery telewizji) – ręce za pazuchę i wyciągnęli proporczyki i listy! Ależ się papież ucieszył!

Wieczorem z przyjaciółmi powtarzaliśmy sobie hasła skandowane na stadionie: „Tu jest Polska! ZOMO na stonkę! Koniec wojny! Wy z pałami, chodźcie z nami! Gdańsk, Warszawa wspólna sprawa!". Ktoś mówił, że widział podniesiony na moment transparent tej treści: „Najserdeczniejsze pozdrowienia z więzienia i podziemia przemyca NSZZ »Solidarność«".

Pamiętam postój w Niepokalanowie 18 czerwca, gdzie po sutym obiedzie zakończonym jak wszędzie galaretką owocową przygotowano nam oddzielne pokoje, byśmy odpoczęli. Lekarz papieski doktor Renato Buzzonetti dostał olbrzymią salę, z dziesięcioma łóżkami, więc zażartował:

– Panowie, tylko umyję ręce i zaraz zacznę przyjmować!

W Częstochowie przed katedrą stanęła grupa dzieci z opiekunkami, na co BOR-owiec, który stał tam na służbie, zapowiedział:

– Jak papież wyjdzie, to my te dzieci popchniemy!

– Co to znaczy? – zapytał ksiądz Krawczyk. – Co pan wygaduje? Dzieciom nic się nie stanie. Ludzie, nie bójcie się!

Co było na Wawelu?

Pamiętam, że zaraz potem, gdy w swoim granatowym garniturze, odstawiony, wygolony i wyczesany podszedłem do grupki młodzieży pod transparentem „Szczecin", wszyscy bez słowa wręczyli mi swoje dowody osobiste – i zrobiło mi się nieswojo.

Wieczorem, gdy byliśmy już na kwaterze w jasnogórskim klasztorze, Alberto Michelini z włoskiej telewizji wypytywał mnie o wrażenia Polaków z tego, co działo się do tej pory. W zamian podzielił się ze mną wiadomością: „Ta osoba, wie pan, jest już w drodze na Jasną Górę". Nie była to chyba jednak wielka tajemnica, skoro w tłumie na honorowym miejscu pojawił się już transparent: „Witamy Lecha Wałęsę".

W Poznaniu 20 czerwca widzieliśmy następujące transparenty: „Chlubo Polaków – ratuj rodaków!", „Nie może być Europy sprawiedliwej bez niepodległej Polski na jej mapie – KPN", „Ojcze, pobłogosław umęczonej Gdyni!".

Na obiad w kurii biskupiej była zupa piwna, dziczyzna, a na deser, obok kawy i ciast (piernik i makowiec) – płonące lody... Przy stołach rozdano specjalne wydanie „Przewodnika Katolickiego" (numer 25 z 19 czerwca 1983), zatytułowane „Coś przeżył, Ojcze Święty, z dala od swojej ojczyzny". A tam pod datą 15 stycznia 1981 roku wiadomość: „Papież przyjmuje ludzi pracy z Polski". Ani słowa, że była to delegacja NSZZ Solidarność, nawet nazwiska Wałęsy, ani jednej pamiątkowej fotografii...

Szybko zrobiło się późno, zapadła noc i powrót helikopterem do Częstochowy okazał się niemożliwy. Wylądowaliśmy w nikomu nieznanych Rudnikach, w bazie wojskowej. Nikt się tam gościa nie spodziewał, bo na trasie, na wiadukcie jednej z ulic, ciężko zwisał wysłużony już transparent: „Tylko socjalizm gwarantuje prawa człowieka".

Dzień później tuż przed homilią papieża we Wrocławiu w zaimprowizowanej zakrystii w pobliżu ołtarza powstało zamieszanie. Potrzebna była nagle maszyna do pisania. Ktoś wpadł na pomysł, aby szukać jej u dziennikarzy. Maszyna się znalazła. Księża Józef Kowalczyk i Tadeusz Rakoczy usiedli przy niej razem. Kowalczyk pisał. Po chwili kazali sobie przynieść figurkę Matki Bożej Śnieżnej (podczas liturgii Jan Paweł II miał dokonać jej uroczystej koronacji). Bacznie ją oglądali, obracając na wszystkie strony. Coś notowali. Ktoś wystawił rękę zza kotary oddzielającej ich od ołtarza i kartka powędrowała do papieża.

W środę 22 czerwca około piętnastej byłem w redakcji „Tygodnika Powszechnego" na Wiślnej.

– Pan do kogo? – zapytał stojący w bramie milicjant.

– Do „Tygodnika Powszechnego". Przyjechałem z Rzymu.

Facet wszedł w głąb sieni, podniósł głowę do góry i ryknął:

– Jest tu jeden z Rzymu, chce wejść.

Krzyknął moje nazwisko. Odezwało się kilka głosów, że znają, wpuścić.

Na to milicjant:

– Kto mówi?

– Marcin Król – rozległo się z góry.

W redakcji kilka osób. Marek Skwarnicki („No, jest fantastycznie. Co potem? Wszystko jedno, niech [to] kosztuje, ile chce. Tego nie da się opisać!"). Andrzej Drawicz, Jolanta Strzelecka. Trudno było o czymkolwiek rozmawiać, bo oni pracowali na całego.

A potem było spotkanie z Jaruzelskim na Wawelu. Bez świadków.

Gdy Jan Paweł II pojawił się w tym samym oknie co zawsze na Franciszkańskiej 3, gwar poprzedzający jego przyjście zamienił się w jedno pytanie, powtarzane rytmicznie przez cały tłum:

– Co było na Wawelu?

Żartobliwa odpowiedź papieża, że „trzeba było tam być", spotkała się z natychmiastową ripostą, skandowaną znowu przez wszystkich:

– Nie wpuścili!

Na uwagę papieża, że „widać nie zasłużyli", odpowiedział już krzyk protestu.

Na Balicach, tuż przed odlotem do Rzymu, byłem obecny przy redagowaniu komunikatu strony kościelnej po spotkaniu papieża z Lechem Wałęsą w Dolinie Chochołowskiej. Ksiądz Tucci kilka razy zmieniał passus mówiący o rodzinie Wałęsów. Raz było „czworo dzieci", raz „czworo z dzieci", co po polsku trudno w ogóle oddać, a wszystko po to, by było jasne, że Wałęsowie mają więcej dzieci oprócz czwórki, która była z rodzicami w górach.

W powrotnym samolocie LOT-u Ił-62 pokładowy fotograf zrobił wszystkim bardzo dużo zdjęć, a przez cały czas „bawili" nas dwaj zapasowi piloci, niby skorzy do rozmowy, ale raczej nastawieni na słuchanie. Dostaliśmy wszyscy fotografię biletu wystawionego na nazwisko Jan Paweł II... a po starcie stwierdziłem, że z mojej torby podróżnej zniknęły listy i wydawnictwa, które miałem zawieźć do Rzymu tak bezpiecznym środkiem lokomocji, jakim wydawał się papieski samolot. Oczywiście nadawcą wszystkich przesyłek była Panna S.

Na dziedzińcu Świętego Damazego w Watykanie papież osobiście żegnał się z każdym z towarzyszy podróży, podawał rękę i dziękował. W samolocie przypiąłem sobie do klapy kilka znaczków Solidarności. Gdy papież je zobaczył, powiedział:

– O, Solidarność!

– Dostałem, Ojcze Święty, w kraju i wziąłem ze sobą.

– Bardzo dobrze. Bardzo dobrze pan zrobił.

Podróż tę szczegółowo opisałem w książce „Osiem dni w Polsce", która powstała na zamówienie paryskiej oficyny Editions Spotkania Piotra Jeglińskiego. Powstała na cztery ręce.

Ja przygotowałem relację z perspektywy członka papieskiej świty, a Andrzej Drzycimski z Gdańska opowiedział, jak wyglądała ona od strony mieszkańców kraju, Solidarności i samego Lecha Wałęsy.

Kiedy już było pewne, że przejdę do RWE, dyrektor Najder zaproponował, że latem 1984 roku książka czytana będzie na antenie rozgłośni, a ja pracę rzymskiego korespondenta rozpocznę oficjalnie we wrześniu, po powrocie do Włoch z krótkiego przeszkolenia w Monachium.

Zrzucę maskę Kościelniaka

W czasie tego pobytu w monachijskim Ogrodzie Angielskim, gdzie mieściło się Radio, przygotowywałem materiały do różnych audycji, ale występowałem pod pseudonimem Andrzej Kościelniak, który wymyślił mi Stefan Frankiewicz, gdy jeszcze z Watykanu pisałem krótkie korespondencje na piśmie. Podczas pewnego wieczorku w mieszkaniu Jacka Kaczmarskiego Alina Grabowska wzięła mnie na bok i zawstydziła, że obawiam się występować pod prawdziwym nazwiskiem, co było już na porządku dziennym wśród młodych kolegów. Obiecałem, że następnego dnia zrzucę maskę Kościelniaka. Okazało się to jednak niepotrzebne, bo jeszcze tego samego wieczoru zapowiedziano komentarz autorstwa Marka Lehnerta.

Sprawę tę poruszyłem wcześniej w korespondencji z dyrektorem Najderem. W liście z 2 sierpnia 1983 roku wyraził on swoje stanowisko:

„Istotnie była tutaj taka tradycja, że wielu pracowników występowało pod pseudonimem. Powodem była chęć chronienia rodzin i przyjaciół. Ale nie wszyscy tak robili. Teraz większość występuje pod własnymi nazwiskami; robią też tak wszyscy, którzy przybyli do radia z jakimś dorobkiem (np. [Włodzimierz] Odojewski, Piotr Załuski – przewodniczący komisji ds. środków społecznego przekazu Solidarności, ks. [Stanisław] Ludwiczak, niżej podpisany, Jacek Kaczmarski itd.).

Z mojej obserwacji wynika, że nie ryzykują Państwo nic poza – co bolesne – utratą możliwości wyjazdów do Polski i w ogóle do demoludów.

Sankcji ze strony władz PRL »przewidzianych« czy ściśle przewidywalnych nie ma. Jak Pan wie, represje są bardzo selektywne. Są ludzie, którzy tu pracują od lat i których rodziny regularnie odwiedzają. Moja teściowa spędziła z nami pół roku (chociaż nie na nasze zaproszenie). Co ze mną zrobili, to Pan wie. Nękali rodzinę żony (przesłuchania, odmowa paszportów). Przyjaciołom na ogół dano spokój, ale wielu było przesłuchiwanych na okoliczność PPN (Polskie Porozumienie Niepodległościowe – organizacja opozycji demokratycznej w PRL założona przez Zdzisława Najdera w latach siedemdziesiątych – przyp. red.)".

W Monachium byłem prawie trzy miesiące. Któregoś dnia spotkałem w centrum miasta Marka Skwarnickiego. Od razu domyślił się, po co przyjechałem. Powiedział, że zna Zdzisława Najdera ze studiów – byli razem na bibliotekoznawstwie Uniwersytetu Warszawskiego – i że są od tamtej pory w kontakcie. To bardzo porządny człowiek i można mu zaufać, zapewniał, jakby trzeba było rozwiewać jeszcze jakiekolwiek moje wątpliwości. Skwarnicki, z którym zżyłem się później (wtedy byliśmy jeszcze chyba na „pan"), ucieszył się, że będzie miał znajomego w RWE i że pozostanę w Rzymie, czyli – jak mówił – „przy papieżu". On sam był w Monachium, zdaje się, na Katholikentagu, cyklicznym zjeździe niemieckich katolików, który jednak za każdym razem odbywa się gdzie indziej.

Autor jest dziennikarzem prasowym i radiowym, jednym z najsłynniejszych głosów Polskiego Radia (od 1994 do 2017 był korespondentem PR w Rzymie). W latach 1980–1984 pracował w polskojęzycznej wersji gazety „L'Osservatore Romano", do 1993 był watykańskim korespondentem Radia Wolna Europa.

Książka Marka Lehnerta, „Korespondent. Przełomowe wydarzenia, kulisy niezwykłych spotkań, tajemnice życia w Watykanie", ukaże się w najbliższy poniedziałek nakładem wydawnictwa Znak

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Gdy zaczynało się zanosić na to, że odejdę z polskiego „L'Osservatore Romano", ksiądz Boniecki podkreślał z zadowoleniem, że lata spędzone w watykańskiej redakcji równają się niższemu seminarium duchownemu. Na pewno zdobyte tam doświadczenie i wiedza – a także kontakty – były moim atutem w Wolnej Europie, a potem i w Polskim Radiu. Za czasów pracy w „L'Osservatore", która właściwie ograniczała się do odnotowywania papieskich czynności i wystąpień, kontakty ze współpracownikami Jana Pawła II nie były na dobrą sprawę potrzebne: o wszystkim, co nas interesowało, informował przecież on sam. Jako korespondent świeckich mediów musiałem już starać się o dojście do wysokich dostojników Stolicy Apostolskiej (nie-Polaków).

Pozostało 95% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Menedżerowie są zmęczeni
Plus Minus
Konrad Szymański: Cztery bomby tykają pod członkostwem Polski w UE
Plus Minus
Polexit albo śmierć
Plus Minus
„Fallout”: Kolejna udana serialowa adaptacja gry po „The Last of Us”
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Kaczyński. Demiurg polityki i strażnik partyjnego żłobu