Gdy zaczynało się zanosić na to, że odejdę z polskiego „L'Osservatore Romano", ksiądz Boniecki podkreślał z zadowoleniem, że lata spędzone w watykańskiej redakcji równają się niższemu seminarium duchownemu. Na pewno zdobyte tam doświadczenie i wiedza – a także kontakty – były moim atutem w Wolnej Europie, a potem i w Polskim Radiu. Za czasów pracy w „L'Osservatore", która właściwie ograniczała się do odnotowywania papieskich czynności i wystąpień, kontakty ze współpracownikami Jana Pawła II nie były na dobrą sprawę potrzebne: o wszystkim, co nas interesowało, informował przecież on sam. Jako korespondent świeckich mediów musiałem już starać się o dojście do wysokich dostojników Stolicy Apostolskiej (nie-Polaków).
Gdy myślę o rozstaniu z redakcją polskiego wydania „L'Osservatore", zastanawiam się, jak było: czy dlatego wziąłem udział w papieskiej pielgrzymce do ojczyzny w 1983 roku, że ksiądz Adam Boniecki myślał, iż w ten sposób mnie zatrzyma? Wyróżnienie było w każdym razie ogromne. Tak duże, że przekonanie, iż nic lepszego mnie tam już nie spotka, towarzyszyło mi od pierwszej chwili i obróciło się przeciwko memu dobroczyńcy. W rezultacie dyrektor Najder, który od jakiegoś czasu chciał mnie zwerbować, dopiął swego i w 1984 roku miał już korespondenta w Rzymie [Radia Wolna Europa – red.].
Doszło do tego, jak często bywa, w sposób zabawny i paradoksalny. Kiedy nowy dyrektor polskiej rozgłośni pojawił się po raz pierwszy w naszej redakcji, od razu skierował swoje kroki do księdza Adama. Ten zaś zaraz przybiegł do nas, by zapytać, z kim ma przyjemność. Powiedzieć, że Stefan (Frankiewicz – red.)był tym oburzony, to za mało: był obrażony. Znał Zdzisława Najdera z Polski i fakt, że ktoś podobną wiedzą nie dysponował, wydał mu się nie do pomyślenia w środowisku katolickiej inteligencji. Kiedy panowie już się poznali i zjedli kilka obiadów w pobliżu Watykanu, gość zapytał księdza, czy wie może o kimś, kto nadawałby się na rzymskiego korespondenta jego rozgłośni. Adam bez wahania wskazał na mnie. Moje zapewnienia, że w życiu na to nie pójdę, bo trzeba by się pożegnać z krajem na zawsze, stawały się coraz mniej przekonujące, aż nadarzyła się ta podróż Jana Pawła II do Polski stanu wojennego. Miałem towarzyszyć mu w charakterze wysłannika dziennika „L'Osservatore Romano", a więc należeć do papieskiej świty, a nawet podróżować z watykańskim służbowym paszportem.
Druga wizyta Jana Pawła II w ojczyźnie od chwili wyboru na papieża, a zarazem jego osiemnasta podróż zagraniczna trwała osiem dni, od 16 do 23 czerwca 1983 roku. Zapamiętałem kilka przelotów trzecim helikopterem – pierwszym podróżował papież i jego najbliższe otoczenie, drugim watykańscy i polscy dostojnicy kościelni, trzecim polscy księża z Sekretariatu Stanu, wysłannicy watykańskich mediów, członkowie Gwardii Szwajcarskiej, żandarmi i ksiądz Roberto Tucci, jezuita. Późniejszy szef Radia Watykańskiego i główny organizator papieskich podróży w Polsce odpowiedzialny był za logistykę i bezpieczeństwo. Wiele czasu poświęcał na wypędzanie z kościołów ludzi BOR-u, którzy choć nie mieli prawa do nich wchodzić, i tam próbowali zająć stanowisko. Nie przewidywała tego umowa z władzami PRL, a kiedy funkcjonariusze zapominali o tym, ksiądz Tucci pokazywał im znaczek BOR-u, który miał przypięty pod klapą (podarował mi go potem, gdy lądowaliśmy w Rzymie, mówiąc: „Już tyle mam tego w domu, a panu może się przyda". Oczywiście wyłącznie na pamiątkę, bo znaczek ochrony zmienia się przy każdej podróży).
W warszawskiej siedzibie episkopatu przy skwerze Wyszyńskiego, gdzie zostaliśmy zakwaterowani, na każdego czekały w pokoju dwie butelki piwa, którego sprzedaż w dniach papieskiej wizyty była zakazana, były to więc prawdziwe rarytasy.