Deep Purple na pożegnanie: żyjemy w szpitalu wariatów

Deep Purple żegnają się albumem „InFinite" i koncertami. Ostatni raz w Polsce zagrają 23 maja w Łodzi i dzień później w Katowicach. Gwiazda rockowej autostrady i król prędkości pozostawi po sobie „Smoke on the Water".

Publikacja: 07.05.2017 18:00

Deep Purple „InFinite” earMUSIC/Mystic CD 2017

Deep Purple „InFinite” earMUSIC/Mystic CD 2017

Foto: materiały prasowe

Muzycy oświadczyli, że najnowszy, 19. studyjny album „InFinite" może być ostatni. Bynajmniej nie dlatego, że chcą z premedytacją zarobić jak najwięcej na pożegnaniu z fanami i powrócić za kilka lat. Przemawia przez nich obawa, że w nagraniu kolejnego albumu może przeszkodzić ich stan zdrowia. Perkusista Ian Paice przeszedł w 2016 roku miniudar, przez co stracił panowanie nad prawą dłonią. Kłopoty z palcami ma gitarzysta Steve Morse. To słychać na najnowszej płycie, gdzie ciężar grania partii solowych wziął na siebie Don Airey, świetnie spisujący się w roli wirtuoza gry na organach Hammonda oraz zastępcy nieżyjącego już Iona Lorda (1941–2012).

Z perspektywy czasu, nawet gdyby nagrali tylko ten jeden utwór, oparty na prostym akordzie, który grają wszyscy początkujący gitarzyści, otrzymaliby przepustkę do wiecznej sławy. Chodzi oczywiście o „Smoke on the Water". Piosenka opisuje pożar, jaki strawił historyczną siedzibę kasyna w Montreux, gdy w wyłożonej drewnem sali podczas koncertu Franka Zappy jeden z fanów odpalił fajerwerki. Deep Purple, którzy w grudniu 1971 roku nagrywali słynny album „Machine Head", widząc łunę ognia i dym nad Jeziorem Genewskim, opisali swoje wrażenia w nieśmiertelnym przeboju. Spierali się tylko o to, czy tytuł „Dym nad wodą" nie brzmi dwuznacznie i nie będzie aluzją do narkotycznych przygód.

49 lat po debiucie

Teraz postanowili się pożegnać i stali się autorami kolejnego zaskoczenia. Wiadomo, że każdy zespół po nagraniu wielu albumów zaczyna się powielać i zostaje zakładnikiem własnej stylistyki. Zwłaszcza gdy od debiutu mija 49 lat. Oczywiście na „InFinite" można znaleźć rozpoznawalne, powtarzające się motywy. Jednak przebój „Time For Bedlam" przynosi całkiem nową jakość. Wokalista Ian Gillan zaczyna od melodeklamacji, w której brzmi jak prorok krytykujący panujący obecnie system.

– Piosenka jest wyrazem naszego sprzeciwu wobec sytuacji politycznej na świecie – powiedział Ian Gillan. Bedlam to synonim szpitala dla psychicznie chorych, zaczerpnięty od instytucji, którą założył w 1247 roku król Anglii Henryk III.

Mówiąc wprost: Purple mówią nam na pożegnanie, że żyjemy w średniowiecznym szpitalu wariatów. W finale albumu słyszymy „Roadhouse Blues" The Doors. To powrót do czasów, gdy muzycy formowali swoje muzyczne gusty. Dobrze odrobili bluesową lekcję, o czym świadczy od lat legendarna kompozycja „Lazy".

– Black Sabbath, Led Zeppelin, Deep Purple to trzy zespoły, które powinny być traktowane na równi, jeżeli chodzi o ich twórczość i zasługi dla hard rocka i heavy metalu – powiedział Lars Ulrich, założyciel, lider i perkusista Metalliki.

Fanów Deep Purple nie trzeba przekonywać, że ich ulubiony zespół takimi klasycznymi przebojami, jak „Highway Star" czy „Speed King", zasłużył na miano jednej z grup tworzących „(nie)świętą trójcę światowego rocka". A jednak nie da się ukryć, że są powody, dla których trzeba to akcentować w specjalny sposób, gdy w przypadku Led Zeppelin czy Black Sabbath nie jest to już tak bardzo konieczne. Zaważyła na tym zmienność składów i personalne rotacje w Deep Purple, co niszczyło mit grupy przyjaciół będących ze sobą na dobre i na złe. Może dlatego Deep Purple sprzedało 100 mln albumów, zaś Led Zeppelin 300 mln.

Tylko najwierniejsi fani orientują się we wszystkich zmianach i roszadach. Grupę współzakładał Jon Lord, znany wcześniej z zespołu Artwoods, który w Polsce zagrał w stołecznej Hali Gwardii. Gruntownie wykształcony pianista inspirował się Bachem i wniósł do muzyki rockowej posag barokowej potęgi. Stworzył niepowtarzalne brzmienie, przepuszczając dźwięki organów Hammonda przez gitarowy wzmacniacz Marshalla.

To Lord zaprosił do współpracy zdolnego gitarzystę Ritchiego Blackmore'a. Ich pierwsze trzy płyty brzmią dziś nieco archaicznie. Jest na nich wiele standardów, w tym The Beatles, co świadczy o kłopocie z komponowaniem oryginalnego materiału. Przebojami stały się „Hush" i „Hey Joe". Gdy jednak Led Zeppelin i Black Sabbath olśniewali fanów już od pierwszej płyty, w przypadku Purpli na przełom trzeba było poczekać. Uwerturą sukcesu stał się album skomponowany przez Lorda „Concerto for Group and Orchestra" nagrany przez rockmanów w 1970 roku z londyńskimi filharmonikami pod dyrekcją Malcolma Arnolda w Royal Albert Hall. Pierwszy taki projekt w historii muzyki po latach obrodził m.in. albumami Metalliki i Rogera Watersa. W ten sposób rozpoczął się okres działalności zespołu w najsłynniejszym składzie: Ritchie Blackmore, Ian Gillan, Roger Glover, Ion Lord, Ian Paice.

To oni nagrali czwartą płytę formacji „In Rock" z pamiętną okładką, na której muzycy zostali przedstawieni jako wykuci w skale prezydenci Stanów Zjednoczonych. Metafora była trafiona w dziesiątkę: Purple rządzili na polu rockowej dynamiki. „Speed King" i dziś jest królem prędkości rockowego grania, zaś „Child in Time" z niesamowitą wokalizą Iana Gillana rozpoczęło w hard rocku etap monumentalnych, rozbudowanych kompozycji. „Stairway to Heaven" Led Zeppelin powstało później.

Niesamowity koncert

Cudowna piątka nagrała klasyczne dziś albumy „Fireball", „Machine Head", „Who Do We Think We Are" i dokonała kolejnego przełomu, wydając pierwszą słynną płytę koncertową „Made In Japan", przed którą i dziś wszyscy padają na kolana. To ona rozpoczęła całą serię innych „koncertówek" zarejestrowanych w Japonii, a nagranych m.in. przez Erica Claptona, George'a Harrisona i wielu innych.

– Byłem za młody, by zobaczyć Deep Purple na żywo, ale japońskie koncerty zespołu dały mi pojęcie, jak można i trzeba grać – mówił Bruce Dickinson, wokalista Iron Maiden.

– Każdy z trzech wieczorów nagranych w Japonii był inny – zachwycał się Lars Ulrich, lider Metalliki. To jak jazda na rollercoasterze. Nie wiadomo, co zaraz zagra Ritchie Blackmore, nie wiadomo, co zaśpiewa Ian Gillan.

– Wydawnictwo było przełomowe, ponieważ nagrywanie albumów koncertowych uważano wtedy za mało poważne zajęcie, liczyły się tylko nagrania studyjne – tłumaczył basista Roger Glover. Ale japońska firma fonograficzna nalegała. Dopiero gdy wróciliśmy do Anglii, posłuchaliśmy taśm i uznaliśmy, że musimy wydać płytę.

– Zastanawialiśmy się nad tytułem – wspominał Jon Lord. – Zdecydowaliśmy się na „Made in Japan", co było wówczas aktem sporej odwagi i przejawem humoru, bo to, co zrobione w Japonii, nie było jeszcze kojarzone z najwyższą jakością, tylko z tanim towarem drugiego sortu.

Dziś nagrania zarejestrowane w Japonii są synonimem świetnej jakości. Tym dziwniejsza była postawa Ritchiego Blackmore'a. Na początku gitarzysta jako kompozytor większości przebojów zdeklasował starszego od siebie Lorda i przejął pozycję lidera. Lubując się, jak wiele gwiazd rocka, w aurze spirytyzmu, kreował się na Faceta w Czerni. Miał też czarny charakter. Z początku wszystko wyglądało niewinnie. Kapryśność objawiała się w żartach z kolegów. Podczas tournée Roger Glover był wywożony do centrum obcego miasta, wyrzucany nago z samochodu z zadaniem powrotu do hotelu. Religijny Ian Paice mało nie połamał na gitarzyście nogi od stołu, gdy ten namawiał go do udziału w seansach spirytystycznych. Blackmore lubił też wykonywać na próbach nowe motywy, zakazując kolegom przyłączania się do gry, bo to materiał na solową płytę. Drażnił, prowokował, dzielił i rządził. Najbardziej napięte były jego relacje z Ianem Gillanem, który miał mocną pozycję dzięki temu, że z sukcesem zaśpiewał tytułową partię „Jesus Christ Superstar" w płytowej wersji słynnego musicalu. Sprawę komplikowało to, że Gillan nie wylewał za kołnierz. Zapijał stres życia na estradzie, bo nie był przygotowany na światową karierę. Gdy szedł na casting do Deep Purple, nie miał nic. Musiał pożyczyć ubranie od Glovera. Kupił też papierosy rothmans, bo uważał, że częstując nimi, zada szyku.

Podczas sesji „Who Do We Think We Are" włoskie wino lało się strumieniami, ale Blackmore pracował w studio rano, zaś pozostali muzycy na drugą zmianę. Rozpad słynnego składu był oczywisty.

– Ritchie Blackmore, żegnając mnie, powiedział, że zaważyły sprawy biznesowe, a nie osobiste – wspominał Glover.

– Chciałem grać bardziej melodyjnie – tłumaczył natomiast Blackmore.

– Kiedy odszedłem, ukazało się roczne podsumowanie „Billboardu" na temat sytuacji w fonografii – mówił Glover. – Potwierdziło, że Deep Purple był najlepiej sprzedającym się zespołem w Ameryce. O ironio, artykuł ilustrowało zdjęcie moich następców.

Odejście i agonia

Tymi następcami byli najzdolniejsi przedstawiciele młodego pokolenia: wokalista David Coverdale, który przysłał zespołowi kasetę ze swoimi nagraniami, oraz Amerykanin Glenn Hughes, śpiewający basista z popularnego już zespołu Trapeze. Purple unowocześnili brzmienie, dodając do rocka elementy soul i funky. Nagrali albumy „Burn" i „Stormbringer" z przebojami „Soldier of Fortune", „Mistreated", „You Fool No One". Popularność zespołu poszybowała w górę tak jak boeing 720, który przewoził muzyków na amerykańskim tournée. Najsłynniejszy był koncert „California Jam". Obejrzało go 400 tys. fanów i nie obyło się bez skandali. Blackmore nie ograniczył się tym razem do zniszczenia gitary, tylko rozbił obiektyw jednej z kamer telewizyjnych. Okrasił to niezapowiadanymi efektami pirotechnicznymi, które najpierw roztrzaskały, a potem zmiotły z twarzy okulary Iana Paice'a. Estrada była zdemolowana i posypały się pozwy do sądu. Blackmore był już jednak mentalnie poza zespołem. Nie podobał mu się funkowy kierunek promowany przez młodych kolegów. Odszedł.

Agonię grupy przedłużyło zatrudnienie fantastycznego, jazzującego gitarzysty Toma Bolina i nagranie albumu „Come Taste the Band". Bolin, dając nadzieje na trwanie zespołu, odebrał je, pakując się w heroinowy nałóg. Wskutek zażywania kiepskiego towaru cierpiał na niedowład ręki. To wtedy, podczas nowojorskiego występu Purpli, wbiegł na scenę pijany do nieprzytomności perkusista Led Zeppelin John Bonham i krzyknął, że Bolin gra fatalnie. Niedługo potem gitarzysta zmarł.

Deep Purple się rozpadło, a na jego gruzach zrodziła się inna legenda hard rocka, czyli Whitesnake, kierowane przez Davida Coverdale'a, z którym grywali muzycy najsłynniejszego składu Purpli. Z wyjątkiem Blackmore'a, który stał na czele melodyjniejszego Rainbow. Gdy jednak jego nowej grupie wiodło się gorzej – nie wahał się proponować udziału w Rainbow kolegom z Deep Purple. Roger Glover skorzystał z zaproszenia. Ian Gillan odmówił. W 1993 roku przyjął za to pozornie egzotyczną propozycję nagrania płyty „Born Again" z Black Sabbath. Kto wie, czy ten ruch nie skłonił Blackmore'a do pójścia na kompromis. Fani z entuzjazmem przyjęli comeback najsłynniejszego składu, który spotkał się, by nagrać album o znaczącym tytule „Perfect Strangers".

Furorę robił teledysk pokazujący, jak muzycy zjeżdżają się do posiadłości w Vermont, rozmawiają, ucztują, grają w piłkę nożną i nagrywają. Ich tournée w 1985 roku przyciągnęło rekordową rzeszę fanów. Większe wpływy z biletów zanotował wtedy tylko Bruce Springsteen. Idylla zawsze trwała jednak krótko. Góra dwa–trzy lata. Blackmore nie potrafił ułożyć relacji na koleżeńskich zasadach. Gdy podczas prób muzycy improwizowali z powodzeniem swoje motywy, bezpardonowo narzucał własne pomysły. Wokalne próby Gillana komentował w obsceniczny sposób. Kiedy wokalista przez przypadek wtoczył się pijany do pokoju gitarzysty, znalazł się pretekst, żeby wyrzucić go z zespołu.

Jednak czas Blackmore'a też był już policzony. Narzucony przez niego pozostałym Purplom wokalista John Lee Turner, były członek Rainbow, nagrał tylko jedną płytę „Slaves & Masters". A chociaż Paice, Lord i Glover ryzykowali licytację swoich domów – nie chcieli dłużej występować w roli niewolników. Postawili Blackmore'owi ultimatum: powrót Gillana albo koniec zespołu. Gitarzysta ustąpił tylko ze względów finansowych. 31 października 1993 roku Purple zagrali w Zabrzu pierwszy koncert w Polsce. Występ był fatalny, głównie ze względu na totalny brak zainteresowania muzyką ze strony Blackmore'a. 17 listopada w Helsinkach ostatecznie zrezygnował z Deep Purple. Tournée kończył w zastępstwie wirtuoz gitary Joe Satriani, zaś stałym gitarzystą od 1994 roku jest Amerykanin Steve Morse.

Pożegnanie

Ritchie założył Blackmore's Night i zaczął grać melodie wzorowane na muzyce renesansu.

– Może zaskoczę fanów, ale renesans był moją ulubioną muzyczną epoką od początku lat 70. – mówił mi Ritchie Blackmore. – Po koncertach Deep Purple w domu zachwycałem się nagraniami Davida Munrowa, wybitnego interpretatora muzyki napisanej głównie z myślą o Henryku VIII. Zabrzmi to może niewiarygodnie, ale zawsze zazdrościłem muzykom, którzy mogą grać, mając przed sobą co najwyżej dwudziestoosobową publiczność. Ja byłem skazany na wielotysięczny tłum, kameralne granie nie wchodziło w rachubę. Do czasu, gdy jeden z moich zagorzałych fanów zauważył, że kiedy widzi mnie występującego w wielkich halach i na stadionach, nie wyglądam na zbyt szczęśliwego. Pomógł mi zrozumieć samego siebie. Deep Purple było jednym z najgłośniejszych zespołów świata, teraz występuję w najcichszym.

Tymczasem Purple okazali się kolejną grupą, która tracąc lidera wydającego się człowiekiem nie do zastąpienia, zyskała koleżeńską aurę i twórczą swobodę.

– Co rusz pojawiają się spekulacje o powrocie Ritchiego – mówił mi Ian Gillan. – Całkiem bezsensowne, ponieważ o powrocie do dawnego składu nie może być mowy. Ritchie opuścił nas w fatalnym stylu. A jednak się pozbieraliśmy. Wzmocnił nas Steve Morse, z którym udało nam się znów dojść do najwyższej formy, dzięki czemu gramy w halach, na stadionach i na festiwalach. Bardzo się lubimy i atmosfera w zespole jest znakomita. Po co mielibyśmy to zmieniać? I wcale nie chodzi o to, że jestem pokłócony z Ritchie'em. To nieprawda. Jesteśmy w stałym kontakcie, ale ma on charakter wyłącznie prywatny.

– Wprowadzenie nas do Rock Hall of Fame zaznaczyło niczym mocny flamaster miejsce, w którym się znajdujemy: jesteśmy rozpoznawalni jak nigdy wcześniej – uważa Steve Morse. – Również dlatego, że ludzie mają coraz większą świadomość, że muzycy odchodzą. Zmarł Jon Lord, dużo wcześniej odszedł Tommy Bolin i fani stali się bardziej uważni niż kiedyś. Wspierają nas mocno.

Już wiemy, co robić podczas pożegnalnych koncertów Deep Purple w Łodzi i Katowicach. Może wpłyniemy na nagranie albumu „Made in Poland" i chociaż pod względem koncertowym staniemy się drugą Japonią.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Muzycy oświadczyli, że najnowszy, 19. studyjny album „InFinite" może być ostatni. Bynajmniej nie dlatego, że chcą z premedytacją zarobić jak najwięcej na pożegnaniu z fanami i powrócić za kilka lat. Przemawia przez nich obawa, że w nagraniu kolejnego albumu może przeszkodzić ich stan zdrowia. Perkusista Ian Paice przeszedł w 2016 roku miniudar, przez co stracił panowanie nad prawą dłonią. Kłopoty z palcami ma gitarzysta Steve Morse. To słychać na najnowszej płycie, gdzie ciężar grania partii solowych wziął na siebie Don Airey, świetnie spisujący się w roli wirtuoza gry na organach Hammonda oraz zastępcy nieżyjącego już Iona Lorda (1941–2012).

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Jan Maciejewski: Granica milczenia
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Plus Minus
Upadek kraju cedrów