Zacznijmy pobożnie, papiesko. Na początku XIV wieku, po niemalże rocznym konklawe, papieżem został biskup Bordeaux (wszystko nam się dziś z winem kojarzy), ale miast osiąść w Watykanie, po jakimś czasie wybrał Awinion. Dziś nie miałby tam gdzie zaparkować, ale wtedy, zdaje się, nie było tego problemu. Jednak to nie Klemens V, a urodzony w Cahors (malbec!) jego następca Jan XXII nadał winom znad Rodanu tytuł win papieskich, a potem to już poszło. Domaine Santa Duc nie kombinowało długo z nazwą swego najzacniejszego wina i skromnie nazwało je Habemus Papam. Najlepsze lata ten oparty na grenache kupaż ma jeszcze przed sobą, ale i dziś wzbudza podziw klasyczną elegancją, śliwkowymi i ziołowymi nutami, wszechstronnością. Godne Ojca Świętego.




A teraz dwa cięższe wina. Brunello to toskańska nazwa szczepu sangiovese, tego samego, z którego powstaje chianti. Tu jednak, w okolicach Montalcino – leżącego, jak przystało na toskańskie miasteczko, na wzgórzu – pokazuje nam on inne oblicze. Chciałoby się uciec od najbanalniejszych muzycznych porównań, ale jak u Mozarta – każda nuta jest ważna, a razem tworzą dzieło wybitne, harmonijnie złożone w symfoniczną całość.

Kataloński priorat zwykle kojarzy się z potęgą, powidłami w starym, dębowym stylu. Tu jest więcej oddechu, powietrza, które uwypukla posmak leśnych owoców i podnosi to ogromne ciało. Chciałoby się takich wrażeń częściej.