Jednym z nich był wysokiej klasy skrzypek, należący do czołowej orkiestry w Genewie. Zaczęliśmy się często spotykać w grupie emigracji polskiej. Któregoś dnia skrzypek oznajmił, że na kolejnym spotkaniu go nie będzie, bo idzie do szpitala. Nie było okazji, żeby go spytać o powody, ale wyglądał świetnie, można powiedzieć, że tryskał zdrowiem. Jednak na spotkanie przyszedł. Zapytałam go wtedy, czy szpital go szczęśliwie ominął. Nie – odpowiedział – zamieniłem się z kolegą. Poszedł za mnie. Skrzypek od razu przeszedł do innych tematów, więc dość długo nurtowało mnie pytanie o nieznaną mi możliwość odbywania pobytu w szpitalu, na zasadzie nagłych zastępstw.
Wyobrażałam sobie, jak pukam do sąsiada z pytaniem, czy nie mógłby mnie zastąpić, gdybym np. chorowała na grypę albo przy operacji wyrostka. Ale wreszcie dowiedziałam się w czym rzecz. Wszyscy członkowie orkiestry są wolontariuszami. Po prostu dobrym obyczajem jest choć raz w tygodniu odwiedzić szpital i posiedzieć przy chorych, starych, samotnych. Nie był to pomysł odgórny, tylko idea zasiana na jakimś towarzyskim spotkaniu. Próbowałam sobie wyobrazić, jak to możliwe przy napiętym kalendarzu artystów, przy tych trudnościach łączenia życia rodzinnego z próbami, spektaklami, koncertami... Nawet nie myśląc o środowisku artystycznym, też trudno wyobrazić sobie wygospodarowanie czasu na takie cykliczne odwiedziny. A jednak, kiedy w rodzinie ktoś zachoruje, ten czas przecież znajdujemy. Odwiedziny w szpitalu stają się częścią życia i nie cierpi na tym ani praca, ani inne obowiązki.
Jak się dobrze zastanowić, to w każdej instytucji można by taki obyczaj wprowadzić i nie musi to być szpital – może być to np. opieka nad niedołężnymi osobami.
Piszę o tym też dlatego, że jestem zbrzydzona i znudzona wszelkimi walkami o stopień wielkości różnych liderów. Porównywanie Wałęsy z Kijowskim nie ma sensu, ale mam wrażenie, że emocje dotyczące tego bohatera, o stopień jego zasług, o wiekopomność, są jakąś dziewiętnastowieczną zaszłością. Robimy sobie bóstwa, strącamy bóstwa, zupełnie tak, jakby nikogo poza nimi nie było. Symbol wielkich ruchów musi mieć imię i nazwisko. Zupełnie tak, jakby sam ruch nie wystarczył. Zupełnie tak, jakby postawa jednej osoby decydowała o tym, czy pozostali będą siedzieć cicho. Skąd ta pewność? Nie wiem. Wiem tylko, że kiedy symbol ma imię i nazwisko, to ma też swoje wady, słabości i ciemne strony. Czcimy bóstwo, a ono w końcu okazuje się człowiekiem albo nawet człowieczkiem i wtedy upada cały mit. Dobra wola, odwaga i bezinteresowność tysięcy, milionów ludzi jakby traciły sens, choć przecież nie zmienia się ani sens ich działań, ani szlachetność samej idei.
Tak właśnie jest, kiedy historię rozumiemy przez pryzmat jednostek i autorytetów. Dla mnie na przykład autorytetem jest tamta szwajcarska orkiestra. Od lat walczę z wątpliwościami co do wartości sztuki „walczącej", jeśli jest ona tworem narcyzmu. Mam świadomość, że ludzie, którzy pokazują mi marność tego świata, w życiu sami tę marność powielają. „Klaskaniem mając obrzękłe prawice znudzony pieśnią lud wolał o czyny..." – pisał Norwid. Dzisiaj tłumaczę go sobie tak: bohaterem naszego czasu są wolontariusze. Ci, którzy ryzykują życie jak Helena Kmieć, i ci, którzy poprawiają poduszki umierającym. Podejrzewam, że różnią się poglądami na wiele spraw, a jednak niosą realną pomoc. W zestawieniu z nimi wszyscy ci puszący się liderzy rządu, partii, ministerstw, opozycji i historii skupieni na własnej kreacji powinni zejść w rankingach dużo niżej. Tylko wolontariat się liczy. W tym drobnym wymiarze nie liczy się to, czy np. limuzyna ministra Macierewicza jechała za szybko, ale to, że minister nie pochylił się nad ofiarami wypadku.