Budapeszt w Warszawie

Trzy–czterolatek, którego rodzice uczą samodzielnego mycia rąk pod kranem, w kilka tygodni pojmuje, że gdy pokrętło się przykręci, woda płynie mniejszym strumieniem. Politykom zrozumienie tej zależności zajmuje dużo więcej czasu.

Publikacja: 27.05.2018 21:00

Budapeszt w Warszawie

Foto: Fotorzepa, Robert Gardziński

Węgierscy dopiero po roku pojęli, że ograniczenie liczby dni handlowych za pomocą zakazu otwierania sklepów w niedzielę sprawia, iż przynajmniej w części maleje ilość sprzedawanych towarów, a w ślad za tym obroty i zyski. Bo handel jest jak system wodociągowy gospodarki, przez który płynie na rynek strumień dóbr konsumpcyjnych. Wszelkie ograniczenia przepływu dóbr przez sklepy zmniejszają efektywność całego systemu.

Na Węgrzech zakaz handlu w niedziele wprowadzono w marcu 2015 r. Gdy wściekli konsumenci zażądali referendum w tej sprawie, a na dodatek okazało się, że restrykcje uderzyły w drobnych kupców, właśnie tych, którym miały pomóc w konkurowaniu z supermarketami, premier Viktor Orbán w kwietniu 2016 r. zakaz wycofał.

W Polsce po ponad dwóch miesiącach obowiązywania restrykcji widać gołym okiem, że powtarzamy scenariusz węgierski, słowem: mamy w Warszawie więcej Budapesztu, jak zapowiadał prezes rządzącej partii. Świadczą o tym co najmniej trzy sygnały.

Po pierwsze, pomimo rosnących apetytów konsumpcyjnych i fenomenalnej koniunktury gospodarczej (5-proc. tempo wzrostu PKB) zaskakująco słabo daje sobie radę handel detaliczny. W kwietniu, w którym na aż cztery niedziele handel miał szlaban, statystycy oszacowali wzrost sprzedaży w porównaniu z tym samym okresem poprzedniego roku na marne 4 proc., przy prognozach sięgających 7,5 proc. Co ciekawe, najsłabiej dają sobie radę niewyspecjalizowane małe sklepy, właśnie te, którym zakaz poprzez eliminację dużych konkurentów miał stworzyć cieplarniane warunki.

Po drugie, pomimo świetnych nastrojów konsumentów załamała się sprzedaż AGD – w tym roku spadła już o 4 proc., przy czym zjazd zamówień zaczął się w poprzedzającym wprowadzenie zakazu lutym. I nic dziwnego, taki sprzęt kupuje się zwykle w weekend, odwiedzając całą rodziną placówki z kilku sieci sprzedaży. Czas, jaki można na to poświęcić, skrócił się o połowę.

Po trzecie, z danych publikowanych przez dzisiejszą „Rzeczpospolitą" wynika, że zakaz najbardziej uderza w centra handlowe: liczba klientów zmalała tam o 2,75 mln osób. Obroty działających w galeriach sklepów z odzieżą spadły o 7 proc., a liczba klientów w tamtejszych barach i restauracjach – aż o jedną piątą.

Takie są skutki wprowadzania w gospodarce regulacji motywowanych ideologicznie, które niszczą wypracowany w ciągu przeszło ćwierć wieku model działania handlu. Jego problemy zaszkodzą całej gospodarce, chyba że rządzący Polską politycy wzorem węgierskich wreszcie zrozumieją zasadę działania kranu.

Węgierscy dopiero po roku pojęli, że ograniczenie liczby dni handlowych za pomocą zakazu otwierania sklepów w niedzielę sprawia, iż przynajmniej w części maleje ilość sprzedawanych towarów, a w ślad za tym obroty i zyski. Bo handel jest jak system wodociągowy gospodarki, przez który płynie na rynek strumień dóbr konsumpcyjnych. Wszelkie ograniczenia przepływu dóbr przez sklepy zmniejszają efektywność całego systemu.

Na Węgrzech zakaz handlu w niedziele wprowadzono w marcu 2015 r. Gdy wściekli konsumenci zażądali referendum w tej sprawie, a na dodatek okazało się, że restrykcje uderzyły w drobnych kupców, właśnie tych, którym miały pomóc w konkurowaniu z supermarketami, premier Viktor Orbán w kwietniu 2016 r. zakaz wycofał.

2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację