Po pierwsze, najwyższa w historii wartość inwestycji nie musi oznaczać, że powstanie w tym roku najwięcej dróg, parkingów, linii tramwajowych, szkół, przedszkoli czy placów zabaw. Większy związek będzie miała z kosztami, które od ubiegłego roku poszybowały na niebotyczne poziomy. Ceny za realizację inwestycji coraz częściej przekraczają kosztorysy o kilkadziesiąt procent, czasem kilkakrotnie. Lokalni włodarze powtarzają przetargi, jednak liczenie, że sytuacja nagle się zmieni na tak rozgrzanym rynku budowlanym, to wyłącznie myślenie życzeniowe.

Poza tym – i to drugi problem – na powtarzanie postępowań nie ma czasu. Plany inwestycyjne JST opierają się przecież na wykorzystaniu funduszy europejskich. Zależność tę widać było jak na dłoni w poprzedniej perspektywie finansowej. Samorządowe inwestycje wystrzeliły w latach 2009–2011, gdy dotacje z Brukseli płynęły najszerszym strumieniem. Problem w tym, że teraz na wydanie pieniędzy będzie zdecydowanie mniej czasu, przez zastój w inwestycjach związany m.in. ze zmianą rządu. W efekcie samorządowcy będą musieli godzić się na wyższe ceny, dyktowane przez wykonawców, co przełoży się na cięcia w inwestycyjnych planach. I mam nadzieję, że nie będą zwlekać z podjęciem tych trudnych decyzji, ponieważ realne jest zagrożenie, że nie uda się wydać wszystkich dostępnych pieniędzy.

Nadchodzące miesiące będą więc dla lokalnych włodarzy czasem ogromnego wysiłku i prawdziwym testem, który potwierdzi, że wyjątkowo ambitnych planów nie wyssali z palca. A wspomnianego na początku szampana wypada zachować przynajmniej do listopada, gdy będzie już wiadomo, czy udało się zrealizować choćby najważniejsze z punktu widzenia mieszkańców inwestycje. Jeśli tak – drugi powód do świętowania dołoży pewnie dobry wynik wyborów. A jeśli nie? Cóż, będzie można przynajmniej wypić lampkę bąbelków na pożegnanie z urzędem...