Korespondencja z Bayreuth
Przyjechał, uratował, zwyciężył – tak można najkrócej powiedzieć o debiucie Piotra Beczały w świątyni Richarda Wagnera w Bayreuth. Polski artysta zgodził się w nagłym zastępstwie zaśpiewać tytułową partię w „Lohengrinie”, a teraz zbiera same pochwały.
Siła i ciepło
Rzadko zdarza się kreacja oceniona tak jednoznacznie entuzjastycznie: „głos pełen siły, lekkości i szarmu”, „śpiewa jak włoski tenor”, „pełen ciepła”, „perfekcyjny”. To tylko kilka fragmentów z różnojęzycznych recenzji. Od siebie mogę dodać, że zachwycająca jest u Piotra Beczały naturalność, mająca istotne znaczenie w interpretacji muzyki Wagnera. To ona nadaje jej prawdy, sprawia, że bohater „Lohengrina” staje się bardzo ludzki.
Od głośnego debiutu w tej roli w Dreźnie w 2016 r. polski tenor pogłębił spojrzenie na nią, docyzelował każdą frazę. I nie będzie przesady w stwierdzeniu, że zdominował premierę w Bayreuth. Taki debiut Polaka w twierdzy Wagnera i w otoczeniu niemal wyłącznie niemieckich gwiazd ma znaczenie nie tylko prestiżowe. Jest potwierdzeniem artystycznej rangi Piotra Beczały.
Na trudniejszej pozycji stał także debiutujący w Bayreuth Tomasz Konieczny. O ile Lohengrin jest postacią wieloznaczną, o tyle Telramund bywa traktowany jak typowy czarny charakter, któremu pojawienie się Lohengrina krzyżuje plany przejęcia władzy. Tak też spojrzał reżyser Yuval Sharon, choć polski śpiewak starał się wokalnie różnicować swą postać, inscenizatora chyba Telramund niezbyt interesował.