Prezydent Macron chowa od tygodni głowę w piasek. Po raz ostatni pojawił się w parlamencie pod koniec listopada, zapewniając, że les casseurs (czyli po prostu chuligani) nie wymuszą na nim zmiany kursu politycznego. Po zawieszeniu podwyżek tamta deklaracja jest już przynajmniej częściowo nieaktualna. Jak i odniesienia do casseurs, bo w dziesiątkach miejscowości protestują zwykli obywatele i nikt nie wybija witryn ani nie podpala samochodów.

Francja czeka więc na reakcję niezwykle osłabionego prezydenta, który zamierza zwrócić się do narodu w poniedziałek wieczorem. A do zaproponowania ma niewiele. Nie może przecież zrezygnować z planu modernizacji państwa przedstawionego nad wyraz dokładnie w czasie kampanii prezydenckiej. Po wyborze podkreślał w licznych wywiadach, że uzyskał mandat właśnie po to, aby uzdrowić Francję. Najpierw odniósł kilka sukcesów, gdyż udało mu się porozumieć ze związkami zawodowymi, które z początku rządziły francuską ulicą w dniach protestów. Dzisiaj jednak ma przeciwko sobie przeciwnika znacznie bardziej nieobliczalnego i radykalnego. Bo „żółte kamizelki" to ruch spontaniczny, bez zorganizowanego przywództwa i politycznych celów. Protestujący po prostu nie chcą żyć gorzej w wyniku reform Emmanuela Macrona. Chcą spokoju i normalności, której jedną z podstawowych składowych jest cena ropy na samochodowe, często dalekie, podróże do pracy. Tak przynajmniej było na początku protestów.

Nie wiadomo, co zrobi prezydent. Wiadomo jednak, że popełnił kardynalne błędy, na przykład znosząc podatek dla milionerów. To natychmiast ustawiło go na pozycji przyjaciela elit niemających pojęcia o życiu zwykłych ludzi. I tak chyba jest naprawdę. Technokraci w rządzie premiera Philippe'a, jak i sam Macron ze swoim otoczeniem, są oderwani od rzeczywistości. Niewykluczone, że wyciągną z tego właściwe wnioski, jednak roztrwonionego zaufania prezydentowi zapewne nie uda się w pełni odzyskać. Nie miał go zresztą w nadmiarze na samym początku, jeżeli przypomnieć, że w pierwszej rundzie wyborów prezydenckich uzyskał zaledwie 24 proc. głosów. Wygrał zdecydowanie w drugiej, bo wyborcy głosowali nie na Macrona, lecz przeciwko Marine Le Pen.

Tak czy inaczej prezydent nie może zrezygnować z działania na rzecz modernizacji Francji. Może poświęcić premiera, zastępując go nowym politykiem i rozpoczynając wszystko niejako od nowa. Nie zmieni to faktu, że w cieniu brexitu i wobec kuriozalnej sytuacji politycznej we Włoszech chaos we Francji jest dla Europy ciosem w podbrzusze.