W pomieszczeniach wszystko z szaf, szafek, szuflad powywalane na podłogę. Dzieci dostają rozkaz, by niczego nie ruszać, bo policjanci będą szukali śladów.
Po dwóch godzinach przyjechali. Pierwsze pytanie, na ile wyceniam straty, zwala mnie z nóg. Nie wiem, co zginęło, bo przecież niczego nie ruszam, by nie zatrzeć śladów. Nie potrafię dokonać wyceny. Policjant jest natarczywy. Patrząc na zniszczone drzwi, odpowiadam, że na pewno ok. 1000 zł. Przez kilka minut funkcjonariusz przekonuje mnie, że jestem w błędzie, że te drzwi są warte maksymalnie 300 zł, że... Sypie argumentami niczym karabin maszynowy, usiłując przekonać mnie do tego, bym zmniejszył wysokość straty. Jestem uparty.
W końcu policjant, widząc, że nic nie osiągnie, siada przy stole, otwiera teczkę i wyjmuje papiery. Tonę formularzy wypełnia odręcznie długopisem, sapiąc przy tym niczym parowóz. Po dwóch godzinach wypracowanie jest skończone.
Panowie opuszczają nasze progi i choć nie zbierali żadnych śladów, pozwalają posprzątać bałagan. Od furtki rzucają jeszcze, że notatkę o zaginionych przedmiotach dorzuci się do protokołu już na komisariacie – jak posprzątam.
Później kolega znający policję od wewnątrz wyjaśnił mi, dlaczego funkcjonariusz tak mocno naciskał na mniejszą wycenę. Miałby po prostu mniej ręcznego wypełniania kwitów. Gdyby dysponował laptopem, w którym miałby dostęp do formularza, pewnie byłoby łatwiej. Ale laptop na komendzie pod Warszawą? Co to, to nie. Komputer owszem, jest, ale przyniesiony przez jednego z funkcjonariuszy z domu. Podobnie jak papier. Długopisy? Reklamowe – wysępione od agenta ubezpieczeniowego po drugiej stronie ulicy.