Rozmawiają. Wciąż jednak siadają do stołu. Nie ma nocnych obrad, nie ma dramatycznych oświadczeń ani kłębów papierosowego dymu wokół sali obrad. To już nie lata 90. Jak to w europejskim państwie: rozmowy zaczęły się o 9.30, a zakończyły ok. 15. Nawet strona rządowa przestała obwiniać o wszystko Sławomira Broniarza, szefa ZNP. Wygląda na to, że jednak – być może – chcieliby się dogadać. Wygląda też na to, że nauczyciele woleliby uzyskać wyższe pensje bez strajkowania, wbrew temu, co od wielu dni sączy propaganda.
Wszystko to wisi na włosku kilkuset złotych. ZNP domaga się 1000, ale dobrze się zastanowi nad wyjściem z sali, jeśli we wtorek uda się wynegocjować 600–700. Jeśli.
Nie wiadomo, czym się zakończy ten protest. Groźba strajku wciąż wisi w powietrzu. Dlaczego rządzący nie zrozumieli w porę, że determinacja związkowców jest tak duża, że realnie mogą im postawić tak trudne warunki? Ten rząd miał przecież słuchać ludzi. Stracił słuch?
Dla wicepremier Beaty Szydło zakończenie protestu to sprawa prestiżowa, była szefowa rządu postawiła na szali cały swój autorytet, jaki wciąż (choć w mniejszym stopniu niż kiedyś) ma wśród wyborców PiS. Bo to o nich tu przecież chodzi. O tych, którzy mają 26 maja pójść do urn i wybrać ją do Parlamentu Europejskiego. Ją i bezpośrednią sprawczynię tego kryzysu – minister edukacji Annę Zalewską.
To ich ostatnie zapewne chwile na rządowych posadach. Michał Dworczyk, szef KPRM, potwierdził w RMF FM informacje „Rzeczpospolitej" o tym, że rekonstrukcja rządu puka już do drzwi. Ostatnia szarża podczas posiedzenia Rady Dialogu Społecznego zadecyduje o tym, czy panie po ewentualnym wyborze pojadą do Brukseli na zesłanie czy w nagrodę.