Polskie firmy mogą zostać daleko w tyle za konkurentami z krajów Europy, które udzielą swoim przedsiębiorcom skutecznego wsparcia przy wejściu na liczący 126 mln konsumentów rynek Japonii. Dzięki wdrażanej od lutego unijno-japońskiej umowie o wolnym handlu eksport przetworzonej żywności z UE może wzrosnąć o 51 proc., a artykułów mleczarskich nawet o 215 proc. – szacuje Komisja Europejska. Traktat jest nazywany „umową wina i sera" – japońskie supermarkety już świętują, obniżając ceny wina z Europy o 15 proc.
Skazani na siebie
Każdy kraj UE musi w Japonii wspierać swoich przedsiębiorców sam. – Lobbing na rzecz konkretnych firm to zadanie państw, ponieważ firmy z UE będą często konkurentami, jak np. producenci wina – mówi „Rzeczpospolitej" Patricia Flor, ambasador UE w Japonii.
To niezbyt dobra informacja dla polskich firm, bo wsparciem dla nich w Japonii zajmują się tylko dwie osoby. Pani kierownik z asystentką – to całe zatrudnienie Zagranicznego Biura Handlowego (ZBH) w Tokio nadzorowanego przez Polską Agencję Handlu i Inwestycji. Dla porównania, niemiecki odpowiednik tej placówki ma 18-osobową obsadę.
ZBH powstałe z Wydziałów Promocji Handlu i Inwestycji, ich biura i pracowników przejęła agencja od Ministerstwa Gospodarki. W efekcie tych zmian zatrudnienie w Tokio z sześciu osób zostało zredukowane do dwóch. Choć tamtejsze ZBH jest chwalone przez polskie firmy, to jest za małe.
– Dwuosobowa placówka na takim rynku jak Japonia czy Chiny to raczej symbol obecności niż wsparcie – komentuje Sławomir Majman, były prezes Polskiej Agencji Informacji i Inwestycji Zagranicznych (poprzedniczki PAIH). – Albo bawimy się w symbole i wtedy przedsiębiorcy nie mogą mieć wielu wymagań wobec placówek, albo traktujemy grę o Azję Wschodnią serio, a wtedy dwuosobowe biura stają się czymś, co nie bawi, ale irytuje – dodaje.