Problem ten rzeczywiście istnieje, a skalę, do jakiej się rozrósł, pokazuje raport stworzony i opublikowany niedawno przez dwóch badaczy z Uniwersytetu Jagiellońskiego, Pawła Ścigaja i Franciszka Czecha – „Popularność narracji spiskowych w Polsce czasu pandemii Covid-19”. Skłonność do postrzegania rzeczywistości przez pryzmat oplatającej ją sieci tajnych stowarzyszeń i ukrytych przed oczami zwykłych szaraczków porozumień zaczyna się stawać nowym mainstreamem, może jeszcze nie w kategoriach kulturowych, ale statystycznych już powoli tak.

Tylko czy akurat przedstawiciele „starego mainstreamu”, dziennikarze i publicyści największych mediów, mają powody do śmiechu? Przypominają oni w tej sytuacji chrześcijańskich misjonarzy, którzy zamiast głosić Ewangelię, zamknęli się w szałasie i dla zabicia czasu opowiadają sobie – zrywając przy tym boki ze śmiechu – w jakie to niesamowite i irracjonalne bóstwa wierzą tubylcy w kraju, do którego przybyli. Potrzeba rozumienia rzeczywistości, kojarzenia ze sobą faktów, banalnego łączenia przyczyny ze skutkiem, jest zaraz po potrzebie sacrum drugą najpowszechniejszą i najbardziej naturalną z ludzkich skłonności. Jeżeli ludzie, którzy nie mają do tego kompetencji, zaczynają łączyć ze sobą kropki w koślawy sposób i za każdym razem wychodzi im z tego pentagram albo któryś z masońskich symboli, znaczy to wyłącznie, że ktoś tej ich naturalnej potrzeby rozumienia świata – mówiąc brutalnie – nie obsłużył.

Popularność narracji spiskowych w epoce pandemii to tylko jedna strona monety. Jej rewersem – zjawiskiem, które aż prosiłoby się o poświęcenie mu gruntownych badań, opracowanie specjalnej metodologii – jest zanik dociekliwości i obiektywizmu mediów w tym samym przedziale czasowym. Fakt, że zamiast dostarczać informacji i weryfikować te, które już zaczęły krążyć – łączyć ze sobą kropki w logiczny i uprawniony sposób – media zaczęły płynąć na wzbierającej fali społecznych emocji.