– Wiedzieliśmy, że on się boi społeczeństwa. Zaskoczyło nas jak bardzo – powiedział „Rzeczpospolitej" grodzieński korespondent telewizji Biełsat Paweł Mażejka. Polska nie uznała Łukaszenki za prezydenta.
Mieszkańcy białoruskiej stolicy zorientowali się, że coś się dzieje, gdy zauważyli, jak pod siedzibą prezydenckiej administracji (zwanej Pałacem Niepodległości) gromadzi się milicja oraz żołnierze, a wśród tych ostatnich – kompania reprezentacyjna. Potem w jego okolicach wyłączono internet.
W końcu kolumna samochodów dowiozła Łukaszenkę. Mimo że ustawa „o inaugurowaniu kadencji prezydenckiej" nakazuje jej transmitowanie w radiu i telewizji, nie przerwano programu ani nie uprzedzono słuchaczy i widzów. Prawdopodobnie dziennikarze też nic nie wiedzieli. W gmachu administracji legitymację prezydenta wręczyła Łukaszence przewodnicząca Centralnej Komisji Wyborczej Lidia Jarmoszyna. Ale sami pracownicy Komisji nie wiedzieli, gdzie jest ich szefowa. – Gdzieś na chwilę wyjechała – powiedzieli dziennikarzom. W pałacu nie było żadnego przedstawiciela korpusu dyplomatycznego, nawet ambasadora Rosji.
Pałki i pagony
– To jakiś surrealizm. Tak nie robi człowiek, który twierdzi, że popiera go przytłaczająca większość społeczeństwa – mówi Mażejka. Rosyjski politolog Gleb Pawłowski uważa, że „trudno wyobrazić sobie bardziej widowiskowy pokaz niewiary władzy w samą siebie niż ta tajna inauguracja. To było sprzeczne z samym charakterem takiej ceremonii".
Według prawa uroczysta inauguracja powinna odbyć się w dwa miesiące po wyborach. „Ustępujący prezydent przeprowadził operację specjalną swojej samoinauguracji. (...) Widać wyraźnie, że Aleksander Łukaszenko jest wyłącznie prezydentem oddziałów specjalnych milicji i garstki urzędników" – stwierdził członek prezydium opozycyjnej Rady Koordynacyjnej Paweł Łatuszka. Z kolei niekwestionowana liderka Białorusinów Swiatłana Cichanouska uznała, że to wszystko „farsa".