Po wrześniu 1939 r. Bohdan Osadczuk nawiązał kontakty z wydawanymi oficjalnie w Krakowie ukraińskimi „Krakiwskimi Wistiami”. Potem trafił do Berlina, na studia – Ukraińcy byli wówczas zupełnie inaczej traktowani niż Polacy. Opowiadał później, że gdy chciał dorobić do skromnego stypendium, potrzebował zezwolenia na podjęcie pracy. W berlińskim urzędzie stwierdzono, że urodził się w Kolomei, tak bowiem wcześniej przekręcono mu w dokumentach nazwę rodzinnej Kołomyi. Gdy tłumaczył, że Kołomyja jest w Galicji, uznano go za ignoranta, bo przecież „Galicja leży w Hiszpanii”, a „Kolomea” we Włoszech. – Po długich utarczkach urzędnik przybił mi pieczątkę Italia, robiąc ze mnie Włocha, co mi uratowało życie, kiedy weszła sowiecka armia – opowiadał Osadczuk.
W Berlinie utrzymywał kontakty zarówno z przedstawicielami podziemia ukraińskiego – UPA, jak i polskiego – Armii Ludowej. Po wojnie, dzięki tym ostatnim, dostał pracę w Polskiej Misji Wojskowej w niemieckiej stolicy. Jednak nie na długo. Nie zatrzymał się we wschodnim Berlinie, przeniósł się do zachodniego. Tam został uniwersyteckim wykładowcą, stamtąd pisywał – pod różnymi pseudonimami – do gazet niemieckich i szwajcarskich, a wreszcie do „Kultury”. Jerzego Giedroycia poznał w 1950 r. i od tego czasu zaczęła się ich współpraca. Bardzo ceni to, co Giedroyc uczynił dla Ukrainy, nazwał go zresztą kiedyś Wielkim Hetmanem Czworga Narodów. Z czasem został jak gdyby berlińskim korespondentem „Kultury”. Pod pseudonimem Berlińczyk pisał na tematy niemieckie oraz o emigracji ukraińskiej i stosunkach polsko-ukraińskich.
W wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” w 2000 r. odpowiadał na przewrotne pytanie, czy pracuje dla CIA, KGB czy może służb ukraińskich: „Pewien krytyk muzyczny z Warszawy zażartował kiedyś, że jaki to Osadczuk, to jest Mossadczuk. Gdzieś na początku lat 80. w banderowskim piśmie »Szlach Peremohy« jakiś anonimowy autor napisał, że jestem na służbie wywiadu sowieckiego albo polskiego. Wkrótce potem ukazał się pamflet kagiebistowski (...) że ja (...) jestem od dawna rezydentem CIA w Berlinie”.
Osadczuk ostro pisał w „Plusie Minusie”: „Banderowcy ukradli (...) nazwę UPA i po wyniszczeniu swych ukraińskich przeciwników zabrali się do rozwiązywania »polskiego problemu«. Jednym z autorów projektu czystki etnicznej był Mykoła Łebed’, który wiedział, jak robią to chorwaccy ustasze z Serbami. Podczas kilku rozmów w Nowym Jorku Łebed’ wyjaśniał mi, że nie miał najmniejszego pojęcia o sytuacji na Wołyniu. Twierdził, że nie dawał rozkazów dokonywania masowych mordów. Jego słowa nie były jednak przekonujące”. Podobne słowa powtarzał kilkakrotnie, wskazując, że Ukraińcy muszą zrozumieć winy UPA.
Na pozór może się wydawać, że jego rodacy wcale go nie posłuchali, tym bardziej że na zachodniej Ukrainie stawiane są coraz to nowe pomniki Stepana Bandery (na przyszły rok już zaplanowano dwa kolejne). Intelektualiści ukraińscy są jednak innego zdania. – Trzeźwa ocena Osadczuka dotycząca różnych spraw pomagała nam znaleźć wyważony środek – mówi Myrosław Popowycz, profesor Akademii Kijowsko-Mohylańskiej i dyrektor Instytutu Filozofii w Kijowie. – Gdy na jaw wyszła tragiczna sprawa Wołynia, nie wiedzieliśmy, jak się zachować. Nie potrafiliśmy się zorientować w tych wydarzeniach. W dialogu z Polską pomogło stanowisko Osadczuka.
I to na pewno jest prawda: Ukraińcy, pilnie poszukując bohaterów w swej najnowszej historii, z pewnością niechętnie słuchają polskiej krytyki swoich kandydatów na bohaterów. Łatwiej – co nie znaczy, że łatwo – przyjmują krytyczne i stanowcze słowa rodaka „od zawsze” związanego z ukraińskim ruchem niepodległościowym.