Po twardych negocjacjach z Jarosławem Gowinem lider PiS ostatecznie pogodził się z faktem, że majowe głosowanie na prezydenta jest nie do przeprowadzenia. Czeka nas teraz stwierdzenie nieważności wyborów przez Sąd Najwyższy, po czym marszałkowi Sejmu nie pozostanie nic innego, jak rozpisać nowe z poszanowaniem konstytucyjnych terminów.
To, co wydarzyło się w środowy wieczór, nie jest oczywiście ze snu demokraty o najlepszych rozwiązaniach konstytucyjnych. Wybory nie odbędą się nie dlatego, że podjęto legalną decyzję o ich formalnym przełożeniu, tylko ze względu na faktyczną – co powtarzaliśmy w „Rzeczpospolitej" jak mantrę – niemożliwość ich przeprowadzenia.
Ważną skazą na tym rozstrzygnięciu jest fakt, że zostało podjęte w ramach rządzącej koalicji, a nie przy pełnym konsensusie klasy politycznej. Niemniej trudno nie odnotować, że opozycja sama zrezygnowała z wejścia w proces polityczny, który mógł do jakiegoś porozumienia doprowadzić. Jedynym, który opowiedział się za faktami i sprzeciwił woli Jarosława Kaczyńskiego, okazał się były wicepremier Gowin, który zagrał va banque i wygrał. Liderowi PiS nie udało się skorumpować posłów Porozumienia, więc musiała wygrać kalkulacja, że ważniejsze jest utrzymanie większości parlamentarnej niż ryzyko przeprowadzenia wyborów do końca maja i słaba legitymacja prezydenta Andrzeja Dudy, który zapewne w tym głosowaniu by wygrał.
To jednak nie jest – co błędnie podpowiada wielu komentatorów – porażka Jarosława Kaczyńskiego. Lider PiS wciąż ma większość sejmową, bezpieczny rząd i rozstrzygnie o kolejnym terminie wyborów.