Powstaje jednak pytanie, kto miałby zaatakować na lądzie oddziały fundamentalistów sunnickich, którzy podbili połowę dwóch ważnych państw Bliskiego Wschodu – Syrii i Iraku. Jest jasne, że - poza małymi oddziałami komandosów - wojska z USA i innych państw zachodnich nie pojawią się na Bliskim Wschodzie. A prowadzone naloty na bojowników samozwańczego Państwa Islamskiego (i przy okazji innych dżihadystów) zapewne nie wystarczą.
Ważną rolę w takiej operacji mieliby odegrać wytrenowani przez Amerykanów bojownicy antyislamscy, lokalni antydżihadyści.
Gdzie miałyby powstać centra szkoleń? Według portalu amerykańskiego magazynu „Foreign Policy" – w Gruzji. Rząd gruziński szybko temu zaprzeczył, choć w tekście pod nazwiskiem wypowiada się ambasador tego kraju w USA. Argil Gegeszidze wspomina, że szczegóły nie są ustalone, ale Gruzja jest gotowa gościć u siebie „centrum szkolenia antyterrorystycznego". Mieliby tam trenować antyislamistyczni bojownicy z wielu krajów, nie tylko z Syrii.
Co ciekawe – jak twierdzi „Foreign Policy" – to sami Gruzini mieli się zgłosić do koalicji przeciwników Państwa Islamskiego podczas wizyty sekretarza obrony USA Chucka Hagela w Tbilisi na początku września. Zostało to odebrane jako próba odbudowania sojuszu z Amerykanami, który charakteryzował prezydenturę Micheila Saakaszwilego (skończył drugą kadencję rok temu i boi się wrócić do ojczyzny, bo czekają go tam procesy z powodów politycznych).
Rządowa Rada Bezpieczeństwa Gruzji „z pełną odpowiedzialnością" zapewniła, że doniesienia prasowe o ośrodku szkoleniowym na terenie tego kraju to całkowita nieprawda. A szefowa dyplomacji Maja Pandżikidze, przebywająca w Nowym Jorku w związku z sesją Zgromadzenia Ogólnego NZ, powiedziała, że udział Gruzji w antyislamistycznej koalicji może mieć charakter „wyłącznie humanitarny".