Kiedy kpt. Józef Krzyczkowski, ps. Szymon, któremu podlegały oddziały partyzanckie AK we wschodniej części Puszczy Kampinoskiej, dotarł do Dziekanowa Polskiego, długo nie mógł uwierzyć w to, co zobaczył. Wprawdzie zwiadowcy donieśli mu, że w tej podwarszawskiej wsi zupełnie otwarcie, za zgodą Niemców, zatrzymali się polscy żołnierze w przedwojennych mundurach i z orzełkami na rogatywkach, ale „Szymon" spodziewał się raczej gestapowskiej prowokacji niż tego, że relacje te okażą się prawdziwe. Tymczasem na miejscu rzeczywiście zastał liczący blisko 900 żołnierzy oddział, świetnie wyszkolony i uzbrojony, dysponujący własną kawalerią, szwadronem ckm-ów i licznym taborem. Zewsząd dobiegał język polski okraszony śpiewnym kresowym akcentem.
Okazało się, że oddział, który nocą z 25 na 26 sierpnia 1944 r. stanął na skraju Kampinosu, to również „leśni" – Zgrupowanie Stołpeckie AK, dowodzone przez „cichociemnego" por. Adolfa Pilcha, ps. Góra. Ich partyzanckim „domem" była położona aż za Niemnem Puszcza Nalibocka, gdzie toczyli zacięte walki z Niemcami, współpracując przy tym z sowiecką partyzantką. W grudniu 1943 r. Sowieci dokonali zdradzieckiego ataku – podstępnie uprowadzili dowództwo batalionu oraz rozbroili większość jego pododdziałów. Komendę nad tymi, którym udało się umknąć obławie, objął „Góra". Za zgodą przełożonych zawarł tymczasowy rozejm z Niemcami i odbudował oddział, który przez kolejne miesiące walczył z powodzeniem z Sowietami, a kiedy 22 czerwca 1944 r. ruszyła ofensywa Armii Czerwonej, zaczął przebijać się na zachód, przemykając pomiędzy rozbitymi jednostkami niemieckimi. Ponad 500-kilometrowy niezwykły rajd partyzanci stołpeccy zakończyli pod Warszawą. Pilch przez cały ten czas wodził Niemców za nos, podtrzymując ich przekonanie, że zgrupowanie jest jednostką sojuszniczą, chociaż nie przeprowadził z nimi żadnych wspólnych operacji wojskowych. Po dłuższych pertraktacjach Niemcy przepuścili nawet polski oddział przez silnie strzeżony most na Wiśle w Nowym Dworze Mazowieckim, wyznaczyli mu kwatery w Dziekanowie i wsparli transportami żywności, broni i amunicji.
Sytuacja zgrupowania była dwuznaczna, ale Krzyczkowski nie zastanawiał się zbyt długo, co należy zrobić. Powstanie w Warszawie miało wybuchnąć lada dzień, a zadania wyznaczone partyzantom z Kampinosu, w tym zdobycie lotniska bielańskiego, były niezwykle trudne do zrealizowania. Nagłe pojawienie się doskonale uzbrojonych i otrzaskanych w boju przybyszów z dalekich Kresów było niczym dar od niebios.
Skandaliczne rozkazy
Decyzję co do dalszych losów Zgrupowania Stołpeckiego (w historiografii zwanego także Stołpecko-Nalibockim) musiała jednak podjąć Komenda Główna AK. Logicznie rzecz biorąc, wybór był prosty: wykorzystanie w walkach powstańczych kresowych partyzantów mogło przynieść wyłącznie same korzyści, ale kierownictwo AK obawiało się, że taka decyzja utrudni nawiązanie współpracy z Armią Czerwoną przy wyzwalaniu stolicy. Pojawiły się więc kuriozalne pomysły zakupu broni od podkomendnych por. Pilcha czy rozbrojenia ich siłą, a jego samego postawienia przed sądem polowym za kolaborację z Niemcami. Wreszcie padł najbardziej bulwersujący rozkaz wysłania ich do Borów Tucholskich, co skazywało oddział na niemal pewną zagładę.
Wstrząśnięty „Góra" zaproponował „Szymonowi", że wraz z całym swoim zgrupowaniem odda się pod jego komendę. Dowódca z Kampinosu szybko podchwycił tę propozycję i ostatecznie przekonał do niej kierownictwo AK, które jednak „umyło ręce", zastrzegając, że „Szymon" robi to „na swoją odpowiedzialność". Żołnierze Pilcha, który pod Warszawą zaczął używać pseudonimu „Dolina", maszerując na swoje nowe kwatery w samym środku Puszczy Kampinoskiej, rozbili 31 lipca w Aleksandrowie silną kompanię Wehrmachtu, udowadniając, że zawieszenie broni z okupantem było tymczasowe.