Gen. Sławomir Petelicki, twórca i pierwszy dowódca jednostki specjalnej GROM, uważa, że precyzyjnie wskazano cele polskim żołnierzom.
– Pojechali w miejsce, gdzie bardzo aktywnie działali talibowie. Świadczy to o ich odwadze i o tym, że byli gotowi narażać swoje życie dla kraju – mówi gen. Petelicki.
„Rz” rozmawiała z żołnierzami, którzy byli na misji w Afganistanie. Opowiedzieli, jak wyglądał wieczór 16 sierpnia, kiedy doszło do tragedii, i o tym, co się stało po ostrzelaniu Nangar Khel. Według tych relacji żołnierze z plutonu, który miał ostrzelać wzgórza, późnym wieczorem dostali z bazy Wazi Kawa rozkaz przerwania ognia. Mieli pojechać do wioski.
Dopiero tam się zorientowali, że kilka pocisków spadło na cywilne zabudowania. Żołnierze natychmiast wezwali na miejsce śmigłowce medyczne i sanitariuszy. Sami zaczęli pomagać rannym. Śmigłowce, które po ok. dwóch godzinach dotarły na miejsce, zostały ostrzelanie przez bojowników talibskich. Prawdopodobnie z granatnika RPG-7. – Z tego wynika, że były tam uzbrojone ugrupowania partyzanckie, które miały broń do zwalczania celów na ziemi, ale też nisko latających śmigłowców – analizuje gen. Dukaczewski.
Polscy żołnierze, z którymi rozmawialiśmy, twierdzą, że wiedzieli, iż mieszkańcy wioski Nangar Khel współpracowali z talibami. Potwierdzają to też informacje amerykańskiego wywiadu, które już wcześniej ujawniła „Rz”. Według wywiadowców USA mieszkańcy wioski pomagali terrorystom organizować zasadzki na żołnierzy sił sojuszniczych, w tym również na Polaków.
Innego dowodu na obecność w Nangar Khel talibów dostarczył reportaż „Superwizjera” TVN z afgańskiej wioski. Okazało się, że główny bohater materiału TVN, który przed kamerami ubolewał nad śmiercią swoich bliskich, to afgański terrorysta Bismelah, syn Sarwara Khana, zamieszany m.in. w przygotowywanie zasadzek na polskie konwoje.