Jaki sens mają te badania?
Nie doprowadzą do spektakularnych odkryć. Nie ułatwią poznania szczegółów katastrofy. Miejsce to było wielokrotnie penetrowane przez rosyjskie służby państwowe, turystów, ciekawskich, jak i poszukiwaczy sensacji. A nawet osoby, które w znalezieniu rzeczy osobistych w miejscu katastrofy widzą źródło potencjalnych zysków. Można więc przypuszczać, że jeśli coś jeszcze się tam zachowało, to drobiazgi, rzeczy mało istotne, które umknęły uwadze innych.
To brzmi jak zapowiedź fiaska badań...
Nie, ponieważ dostarczymy wiedzę o tym, że na powierzchni nie ma już niczego istotnego, a pod powierzchnią można się spodziewać odkryć lub nie. Określimy skalę zakłóceń pierwotnego układu warstw, ewentualnych przemieszczeń ziemi, aby wykluczyć absurdalne informacje – na przykład że przesiano ziemię z miejsca katastrofy do głębokości metra. Tego rodzaju działania są podejmowane w trakcie prac archeologicznych, ale szlamowanie jednego wiadra „urobku” wymaga kilkunastu minut. Po badaniach sporządzimy opinię ekspercką. Musimy je przeprowadzić, aby dziennikarze nie znajdowali na miejscu katastrofy przedmiotów należących do wyposażenia samolotu, jak to już miało miejsce. Nasze działania na miejscu katastrofy mają na celu przekazanie zainteresowanym, że od tego momentu niewiele już jest do odnalezienia.
Czy archeologia, podejmując taką inicjatywę, nie wikła się w politykę?
Archeologia była i pozostanie uwikłana w konteksty polityczne. Od XIX wieku trwa spór, kto pierwotnie zamieszkiwał nasze ziemie – Słowianie czy Germanie. Po II wojnie tłem badań nad początkami państwa polskiego był problem słowiańskiej odwieczności ziem zachodnich i północnych. Nawet teraz, czego doświadczam na własnej skórze, tego typu wątpliwości pozostają, gdy prowadzi się badania na pograniczach etnicznych i kulturowych, do jakich zaliczana jest m.in. badana przez nas ziemia chełmska: czy to nasze, w domyśle „polskie”, czy „ruskie” – to dla wielu mieszkańców z obydwu stron granicy najistotniejszy problem badań.