Stalin: – No, do Mandżurii.
Tak rozpoczęła się długa historia kłamstwa katyńskiego. Największego i najbardziej perfidnego z licznych kłamstw XX wieku. Bo na temat masakry polskich więźniów kłamali wszyscy. Sowieci, którzy usiłowali zrzucić winę na Niemców. Niemcy, którzy zawyżyli liczbę ciał znalezionych w Katyniu. Amerykanie i Brytyjczycy, którzy woleli sprawę zamieść pod dywan, niż narazić na szwank "jedność koalicji". A wreszcie polscy komuniści.
Gdy Niemcy 13 kwietnia 1943 r. poinformowali świat o odkryciu katyńskich dołów śmierci, Moskwa nabrała wody w usta. Przemówiła dopiero dwa dni później. Sowieckie Biuro Informacyjne ogłosiło, że polscy jeńcy "wpadli w ręce niemieckich katów faszystowskich w lecie 1941 r., po wycofaniu się wojsk sowieckich ze Smoleńska".
Smoleńsk i położony w jego pobliżu Katyń zostały odbite przez Armię Czerwoną we wrześniu 1943 roku. Szybko do pracy przystąpiła stworzona przez Moskwę komisja, na której czele postawiono prof. Nikołaja Burdenkę. Badane przez nią ciała zostały spreparowane przez NKWD, a dokumentacja sfałszowana. Okoliczni mieszkańcy – świadkowie zbrodni – zostali zamordowani lub wysłani do łagrów, a w ich miejsce podstawiono świadków fałszywych.
Werdykt był nietrudny do przewidzenia: polskich oficerów zamordowali Niemcy w 1941 roku. Jeszcze podczas trwania wojny specjalne komando NKWD ruszyło w pościg za ludźmi, którzy zostali przez Niemców zaproszeni do Katynia i mogli zbadać prawdziwe okoliczności zbrodni. Wszędzie tam, gdzie weszła Armia Czerwona, konfiskowano katyński materiał dowodowy.
Słynna jest historia czaszek zamordowanych oficerów – i jedynej kobiety zastrzelonej w Katyniu, Janiny Lewandowskiej – które przez kilkadziesiąt lat były ukrywane przed NKWD i UB przez profesora Uniwersytetu Wrocławskiego Bolesława Popielskiego.