Powodów do radości z osiągnięć polskich tenisistów nie było w tym roku zbyt wiele, ale w hali w Gdyni działa się historia: trudny baraż ze Słowakami o awans, raz nadzieja rosła, raz malała, by po piątym spotkaniu, w którym Michał Przysiężny pokonał 6:3, 6:4, 6:4 Norberta Gombosa przyszło zasłużone święto.
Każdy z polskiej reprezentacji dołożył cegiełkę do tego zwycięstwa: Jerzy Janowicz w pierwszym meczu singlowym, debliści Łukasz Kubot i Marcin Matkowski, którzy z dużą dozą pewności zrobili swoje w sobotę, wreszcie Przysiężny, który miał zadanie najtrudniejsze – po porażce Janowicza z Martinem Kližanem, słowackim liderem, wytrzymać przy remisie 2-2 presję decydującego spotkania z Gombosem.
Wytrzymał znakomicie, choć Słowak jest nieco wyżej w rankingu i powszechnie chwalono go za przegrany, ale bardzo dobry mecz z Janowiczem. Przysiężny pokazał przede wszystkim czym w tenisie jest dojrzałość poparta solidnym przygotowaniem. Doświadczenie w meczach Pucharu Davisa ma ogromne – debiutował w 2004 roku, zawsze grał w singlu, wygrywał i przegrywał, nieraz od niego zależało bardzo wiele.
Potrafił pokonać niedawno Siergieja Stachowskiego w zaciętym meczu z Ukrainą, zwyciężał w przeszłości Ernestsa Gulbisa i Władymira Wołczkowa. Rozstrzygający mecz też nie był dla niego nowością, dźwigał podobny ciężar odpowiedzialności już dwa razy (wygrał z Brytyjczykiem Danielem Evansem, przegrał z Finem Henrim Kontinenem). Zahartował się, dał radę i to tak, by nie narażać widzów w Gdyni na zbyt gwałtowne wzruszenia – trzy eleganckie sety, doskonały serwis, sporo błyskotliwych ataków i żadnych wahań koncentracji.
Polska radość była ładna – Michał Przysiężny fruwał w górę na ramionach kolegów, trenerów i współpracowników, polska flaga powiewała wysoko, podziękowania tenisistów (to od kilku spotkań reprezentacji stały punkt programu) wybrzmiewały głośno. Przypomnieli w Gdyni nawet zasługi biznesmena Ryszarda Krauzego, niegdyś naczelnego mecenasa polskiego tenisa.