Korespondencja z Londynu
Jest tak, jak miało być – finał bez Federera byłby raczej produktem finałopodobnym, przynajmniej z wimbledońskiej perspektywy. Widzowie będą zachwyceni, możliwość ósmego zwycięstwa szwajcarskiego mistrza – porusza wyobraźnię, ale i Chorwat, spokojnie przebijający się do największych zaszczytów, ma swoich zwolenników. Każdy jednak wie – znacznie mniej. Te emocje poczujemy i usłyszymy od 15. na korcie centralnym w niedzielę.
Sobotnie półfinały nie rozczarowały, choć nie przyniosły też wyjątkowych wzruszeń. Obowiązywała dobra wimbledońska norma. Pierwsi wyszli na kort centralny Marin Cilić i Sam Querrey. Kto lubi wspomnienia z epoki bombardierów w rodzaju Gorana Ivanisevicia, Richarda Krajicka, Grega Rusedskiego i im podobnych, ten był zadowolony.
Gem za gemem, set za setem było podobnie: potężny serwis i punkt, tylko czasem jedno, góra dwa odbicia i punkt. Niekiedy udana kontra, wymuszony przez okoliczności atak przy siatce i punkt dla odbierającego podanie, ale zaraz powrót do rutyny.
Chorwat wygrał w czterech setach. Miewał bowiem chwile, gdy przedzierał się przez serwisowe grzmoty Querreya i zdobywał szanse na skrócenie meczu. Najważniejsze okazje wykorzystał właśnie w czwartym secie – gdy przegrywał 2:4 i lekko znużonym jednostajnym rytmem gry widzom wydawało się, że obejrzą pięć bliźniaczo podobnych odcinków serialu. Wtedy w Cilicia wstąpiła desperacja, kilka piłek zagrał bardzo ryzykownie, ale opłaciło się.